ks. Kazimierz Orkusz, zdjęcie z l. 40 XX wieku
Ks. Kazimierz Orkusz był jednym z wielu, którzy opisali Kresy i wypędzenie z nich w nowe miejsce na Ziemiach Odzyskanych bez zakłamania, poprawności, na swoim przykładzie i własnych przeżyciach. Jego wspomnienia dzięki temu są cenne i warte zapoznania się. Można przeczytać o okresie międzywojennym, wojennym i powojennym. Opisał również błędy Kościoła i Polaków w braku dbałości o polski stan posiadania na Kresach oraz zepsucie i przebiegłość księży grekokatolickich w współtworzeniu nowego narodu ukraińskiego. Nakreślił stosunki polsko-rusińskie, współpracę Ukraińców z Niemcami. Wspomniał zbrodnie na zwykłych ludziach, które Ukraińcy uważali za „walkę” o niepodległość Ukrainy, wskazując jednocześnie te osoby, które w tych trudnych czasach potrafiły być dobrymi ludźmi.
Maszynopis ks. Orkusza „wydobyło” z szuflady pismo „Głosy Podolan”, które w niektórych miejscach rozwinęło go o wątki dopowiedziane przez ostatniego proboszcza rzymskokatolickiego Wołczuch. Wydało je w częściach w numerach 20, 21, 22, 23 i 27 jako „Wspomnienia Podolaka” oraz „Jak wysiedlano nas z Kresów i pierwsze spotkania z nową rzeczywistością”.
Część ostatnią dotyczącą okresu powojennego uzupełniłem o wspomnienia księdza z 2006 r. umieszczone w gazetce szkolnej z okresu pracy ks. Orkusza w I Liceum w Koźlu oraz o wzmiankę o jego śmierci z Gościa Gdańskiego z 05.11.2006 r. Dzięki temu czytelnicy otrzymują pełną wiedzę o przeżyciach księdza Orkusza a wspomnienia pisane w pierwszej osobie stają się swoistym życiorysem i spuścizną kresowego kapłana.
1. Głosy Podolan
Wspomnienia Podolaka
Pochodzę z zubożałej szlachty małopolskiej herbu „Leszczyc”. Rodzice moi mieszkali w Mogielnicy k/Trembowli, gdzie urodziłem się przed pierwszą wojną światową. Tereny te należały wówczas do monarchii austro-węgierskiej, zagrabione po I rozbiorze Polski.
Nie mając perspektyw życiowych w domu rodzinnym, Ojciec mój podjął pracę w lasach właściciela ziemskiego Zaręby Cieleckiego w Borszowej k/Buczacza i Hadyńkowcach k/Czortkowa. Porywczy i „niepokorny” z natury, zraziwszy się do galicyjskiej arystokracji, wyemigrował około 1908 roku „za chlebem” do Rosji. Tam podjął pracę w majątku Polaka – Jana Jodki-Narkiewicza w Bębnówce Wielkiej, położonej 50 km na wschód od Zbrucza, ówczesnej granicy rosyjsko-austriackiej.
W Ostrowczyku k/Trembowli mieszkała rodzina mojej Matki.
kościół w Ostrowczyku obecnie cerkiew
Dwie ciotki były tam nauczycielkami. Z trójką rodzeństwa zostałem po „austriackiej stronie” u krewnych, gdzie uczęszczaliśmy do szkół. Pewnego dnia „starszyzna” w Ostrowczyku zadecydowała, że w nagrodę za dobre wyniki w nauce pojedziemy na wakacje do rodziców. Wyprawiliśmy się więc z babką, obiema ciotkami i wujem (księdzem z Zaleszczyk) do Rosji przez granicę w Podwołoczyskach. Na przystanku kolejowym Narkiewicze oczekiwał nas Ojciec i przewiózł swoim szarabanem do domu na skraju lasu. O 3 km stąd leżała Bębnówka Narkiewiczów.
Uposażenie miał tu Ojciec dobre, oprócz pensji otrzymywał ordynaria w naturze. Miał też duży ogród, a do pracy w nim dwie kobiety oraz fornala do obsługi służbowego konia.
Na drugim końcu lasu była leśniczówka, w której mieszkali państwo Jastrzębscy, a za nią gajówka p. Krasuckiego. W Bębnówce pracowali także inni Polacy, zapamiętałem nazwiska Piotrowskich i Wojtowiczów. W niedziele starsi wyjeżdżali do oddalonego o 20 km Czarnego Ostrowca i utrzymywali stosunki towarzyskie z sąsiadami-Polakami.
W połowie sierpnia 1914 r. huknął grom! Wojna!
Pierwszym jej skutkiem było aresztowanie Ojca i wuja. Wywieziono ich jako obcokrajowców do Kijowa. W niepokoju o nich przeżyliśmy cały miesiąc. Gdy front przesunął się na wschód i Rosjanie zajęli Tarnopol i Lwów, aresztowanych zwolniono. Niebawem przyjechał wuj z Ostrowczyka i zabrał rodzinę do domu. My pozostaliśmy z rodzicami.
Któregoś dnia zjawił się w domu „uriadnik” (policjant) z nakazem opuszczenia Bębnówki w ciągu 24 godzin i odjechania na odległość 100 wiorst od strefy wojennej. Był to nowy grom! Rodzice mieli sporo bydła i trzody chlewnej, mnóstwo drobiu, zbiory z ogromnego ogrodu… jak to zabrać w ciągu 24 godzin?
W pierwszej fazie przesiedlenia zatrzymaliśmy się w pobliżu powiatowego miasta Bałta, gdzie Ojciec podjął pracę w majątku Mokra, własności Polaka Kazimierza Micińskiego. Po kilku miesiącach pognano nas jednak dalej na wschód. Jako „bieżeńcy” przejechaliśmy wtedy Rosję od Zbrucza po Wołgę, do kraju Tatarów. Podczas pobytu w Rosji opanowałem język, poznałem rosyjskie zwyczaje, gościnność i religijność Rosjan, nauczyłem się także piosenek, co nieoczekiwanie zaowocowało podczas II wojny Światowej. Osiedlono nas ostatecznie w powiatowym mieście Łaiszew nad rzeką Kamą. Tam, w tatarskiej chacie przystąpiłem do pierwszej Komunii Św., udzielonej przez kapłana odwiedzającego zesłańców z posługą pasterską.
Byłem wówczas 10-letnim chłopcem, wychowywanym w duchu patriotycznym i uwrażliwionym na wszystko co się wokół działo. Obserwowałem i zapamiętywałem. Łaiszew był miastem drewnianych domów. Kilka murowanych otaczał wysoki mur. Była to siedziba carskiej policji i słynna rosyjska „tiurma”. Musieliśmy jako zesłańcy zgłaszać się tam każdej niedzieli na „prowierkę”, czyli potwierdzenie swojej obecności w mieście. Zza murów tych wyprowadzano niekiedy „katorżników” do sprzątania ulic. Byli przykuci grubymi łańcuchami do taczek albo do dużych żelaznych kul, które wlekli za sobą.
W 1917 roku byliśmy świadkami początków rewolucji w Rosji. Głosiła ludowi wolność, a my widzieliśmy jak ten lud – dotąd spokojny i łagodny, teraz rozagitowany i sfanatyzowany – pojmował wolność. Nie inaczej, jak możność rabowania i barbarzyńskiego niszczenia wszystkiego wokoło. Ponieważ władze rewolucyjne uważały „bieżeńców” za ludzi pokrzywdzonych przez carat, zwolniono nas z zsyłki i wróciliśmy do Mokrej, gdzie Ojciec ponownie podjął pracę u Micińskich.
Chciałem się uczyć, więc zapisano mnie w Mokrej do szkoły. Było to jeszcze „cerkowne uczyliszcze”, szkoła carskiego typu, gdzie nauczano prawosławnej religii i cyrylicy. Gdy wojska austriackie zajęły w 1918 roku okolice Bałty i Mokrej, wróciłem z rodzeństwem do Ostrowczyka, aby po 4-letnich wakacjach kontynuować naukę.
W listopadzie rozpadła się monarchia austro-węgierska. Austriacy oddali wschodnią Małopolskę Ukraińcom i rozpoczęła się wojna polsko-ukraińska. Gdy doczekaliśmy się w 1919 r. zwycięstwa, zdałem egzamin wstępny do gimnazjum w Trembowli. Odtąd przez osiem lat chodziłem do tej szkoły pieszo 5 km przez las. Było to bardzo zdrowe. Katechetą w naszym gimnazjum był ks. Walenty Puchała. Przez pewien czas sprawował urząd burmistrza miasta, był też senatorem Rzeczypospolitej. Pod maską szorstkości i surowości kryło się serce bardzo dobrego człowieka. Osobowością swoją wywierał na nas wielki wpływ. Wychował też spory, bo 35-osobowy zastęp kapłanów spośród uczniów trembowelskiego gimnazjum.
W 1927 roku zdałem egzamin dojrzałości i zapisałem się na Wydział Teologii Uniwersytetu Jan Kazimierza we Lwowie. Na II roku zachorowałem i musiałem studia przerwać. Wracając ze Lwowa nocnym pociągiem do domu widziałem płonące na polach sterty zboża. To nacjonaliści ukraińscy rozpoczynali nową walkę z Polską. Ponieważ siedziałem w domu bezczynnie, władze wojskowe przysłały mi „zaproszenie”. Byłem pewny, że odpadnę przy pierwszym przeglądzie lekarskim jako fizyczny niedołęga, ale nie znałem jeszcze wojskowych lekarzy. Ci dali mi z miejsca kategorię „A” i przydział do Szkoły Podchorążych Piechoty w Gródku Jagiellońskim. Okazało się, że służba wojskowa wydatnie poprawiła moje zdrowie, a zdobyte w wojsku wiadomości przydały się podczas niemieckiej okupacji i napadów ukraińskich nacjonalistów.
Po zwolnieniu z wojska powróciłem na studia. Zakończyłem je stopniem magistra teologii i w czerwcu 1934 r. otrzymałem Święcenia kapłańskie z rąk Metropolity arcbpa Bolesława Twardowskiego.
Po święceniach otrzymałem aplikatę na wikarego w Jagielnicy w pow. czortkowskim i kontraktowego nauczyciela religii w szkołach.
Proboszczem moim był ks. Józef Myśliwy. Miał wesołe usposobienie i był wyjątkowo eleganckim człowiekiem.
Zgłosiłem się do pracy w sierpniu i z miejsca zostałem wydelegowany do sąsiedniej parafii Tłuste, by z tamtejszym wikarym prowadzić pielgrzymkę do słynnej Kalwarii Kasperowskiej w Winiatyńcach k/Zaleszczyk. Wzięło w niej wówczas udział kilka tysięcy pielgrzymów. Gorliwy był w swej pobożności ten lud podolski.
W Jagielnicy miałem sporo pracy. Religii uczyłem w szkole miejscowej oraz w kilku wsiach należących do parafii: Dolinie, Szulhanówce, Chociamkówce, Nagórzance i Kuchawce. Współżycie z miejscowym nauczycielstwem układało się harmonijnie, a starsi chętnie służyli radą i pomocą w sprawach szkolnych. Zapamiętałem stamtąd m. in. Józefa Kułagę – wielkiego patriotę, jako Legionista brał udział w szarży pod Rarańczą. W 1939 r. został przez Sowietów uwięziony i słuch o nim zaginął. Przepadł także bez wieści uwięziony wraz z Kułagą kierownik szkoły Władysław Sojka, komendant miejscowego Strzelca. Żona jego wraz z nieletnimi synami została deportowana do ZSRR.
Do zabytków historycznych Jagielnicy należał dawny zamek obronny Lanckorońskich, kościół ich fundacji oraz cerkiew z 1782 r. – okaz budownictwa drewnianego. A oto krótka historia zamku:
Był ongiś, dzięki naturalnemu położeniu (na wzgórzu, w dole głęboki jar Czerkaski) i sztuce (system bastionowy) silną warownią i odegrał wielką rolę jako jeden z ważnych punktów obronnych na Podolu. Zbudowany w 1630 r. przez Stanisława Lanckorońskiego, wojewodę ruskiego i wielkiego hetmana koronnego, bronił się i obronił w 1648 r. przed czernią Chmielnickiego. W 1655 r. oblegany był przez Moskali i zdobyty na skutek zdrady. Wiele szlachty zostało wówczas wziętej do niewoli lub wymordowanej na miejscu. W 1672 zamek poddał się Turcji, ale już w kilka dni później załoga polska rzuciła się na turecką i w pień ją wycięła. Zdobyty ponownie przez Turków, był siedzibą baszy. Po kolejnym przejściu w ręce polskie, gościł powracającego z wyprawy na Kamieniec Podolski Jana III Sobieskiego. W XVIII w. zamek został odrestaurowany, a w 1817 odstąpiony rządowi austriackiemu na fabrykę tytoniu.
W czasie mego pobytu w Jagielnicy pozostały już tylko ślady po dawnym zamku, a budynki w jego obrębie stanowiły fabrykę i magazyny tytoniowe. Dwa kilometry za miastem znajdował się ładny i ciekawy las „Bielawina” z letnim pałacem Lanckorońskich.
Po dwu latach wikariatu w. Jagielnicy zostałem mianowany administratorem parafii w Sidorowie, wsi oddalonej o 12 km na południe od Husiatyna n/Zbruczem.
Miałem wtedy 30 lat ale wyglądałem znacznie młodziej. Pojechałem do Sidorowa obejrzeć nową placówkę. Przybrałem oblicze w odpowiednią powagę i wezwałem służbę kościelną aby się z nią zapoznać. Stawił się jeden staruszek organista i spojrzawszy na mnie … parsknął śmiechem. Zapytałem zdziwiony co go tak rozśmieszyło? A on na to: – „Nie gniewajcie się, księże, ale nie spodziewałem się zobaczyć takiego smarkatego proboszcza”.
Za czasów pana Wołodyjowskiego Husiatyn był stolicą hetmana Marcina Kalinowskiego, który zginął w 1652 r. pod Batohem w bitwie z Kozakami. Pobliski Sidorów położony był w pięknym jarze Zbrucza. Świadectwem dawnej świetności Sidorowa były ruiny zamku na wzgórzu. Na drugim wznosi się kościół z klasztorem. Zamek i kościół zbudowane były w kształcie strzały, jaką Kalinowscy mieli w herbie. Na wieży kościelnej znajdował się zegar, czynny jeszcze za moich czasów. Podziwiał go także Antoni Ossendowski, który odwiedził mnie podróżując po Kresach Wschodnich w poszukiwaniu materiału do swoich powieści. W podziemiach kościoła znajdował się grobowiec hetmana, a przed kościołem grobowiec OO. Dominikanów, do których należał klasztor, skasowany przez austriackiego cesarza Józefa II. Za moich czasów klasztor był już w ruinie.
Mój poprzednik, ks. Antoni Lemparty (znany po wojnie działacz „Caritasu”) rozpoczął odbudowę tego klasztoru, planując w nim sale dla Akcji Katolickiej. Zdążył wyprowadzić mury i … został przeniesiony. Na mnie więc spadła troska o konstrukcję dachu i całą stolarkę. Ponieważ miałem trudności ze zdobyciem odpowiedniego drewna, wybrałem się po kweście do pani szambelanowej Horodyskiej w Tłusteńkiem, miała bowiem wielkie i piękne lasy. Prosząc o potrzebne mi sosny argumentowałem, że chodzi o ożywienie polskości na Kresach Wschodnich. Ku swemu zdumieniu usłyszałem, że drzewa mi nie da, bo popieranie polskości na Kresach nie leży w jej interesie. Sapienti sat! A za tydzień Ukraińcy podpalili jej sterty zboża na polu. Musiałem radzić sobie sam. Sprzedałem kilkanaście dębów z lasu należącego do plebanii i za uzyskane pieniądze kupiłem potrzebny na dach materiał. Spotkanie zaś z Komitetem Porozumiewawczym przyniosło w efekcie przydział dachówki. Mogłem więc dokończyć rozpoczęte prace.
W wiekach średnich klasztor sidorowski był bogato wyposażony przez Kalinowskich. Posiadał 600 morgów ziemi ornej i liczne serwituty, które ciążyły na okolicznych folwarkach. Ja na przykład otrzymywałem jeszcze z tej racji od pana Paygerta 6 sągów drzewa i wypas dla czterech krów. Cesarz Józef II kasując klasztor, skasował także morgi i część serwitutów.
Do parafii Sidorowskiej należało kilka wsi: Bednarówka, Trojanówka, Zielona, Wasylków, Krzyweńkie i Suchodół. Pracy było więc sporo. Do okolicznych kaplic i szkół dojeżdżało się chłopskimi furmankami po polnych drogach. Podjąłem się nadto obsługiwania jeszcze trzech wiosek: Borysów, Kociubińczyków i Siekierzyniec, ponieważ proboszcz w sąsiedniej parafii był w podeszłym wieku i schorowany. Do moich obowiązków należało więc: odprawianie nabożeństw w kościele parafialnym i w trzech okolicznych kaplicach, wykończenie i wyposażenie kaplic w Szydłowcach i Wasylkowie, budowa domu parafialnego, nauka religii w wymienionych wyżej wioskach (bo w każdej była szkoła), kuratorstwo domu starców, kancelaria parafialna, praca w stowarzyszeniach katolickich, organizowanie imprez dochodowych (festynów, loterii, zabaw) w celu zdobycia funduszy na rozpoczęte budowy oraz zastępcze funkcje kapelana wojskowego, gdyż na terenie parafii były strażnice KOP i dowództwo kompanii. Teren zamieszkiwała ludność mieszana – Polacy i Rusini vel Ukraińcy, i sprawy narodowościowe należały do najtrudniejszych. Stan posiadania Polski na Kresach Wschodnich ustawicznie się kurczył. Na kim ciąży odpowiedzialność za taki stan rzeczy?
Moim zdaniem duchowieństwo robiło co mogło; musiało walczyć z trudnościami nie tylko ze strony agresywnego nacjonalizmu ukraińskiego ale też z niektórymi przedstawicielami władz polskich. Wprawdzie powołano pod koniec lat 20-tych Komitet Porozumiewawczy, którego celem było współdziałanie władz państwowych z duchowieństwem nad ożywieniem polskości na rubieżach, ale było to już za późno. Działało na tym polu nauczycielstwo polskie na wsi, mogła działać arystokracja i ziemiaństwo kresowe, ale z tym było różnie.
Współżycie z konfratrami w okolicy było bardzo miłe. W Czarnokońcach pracował najstarszy kapłan diecezji, ks. Józef Zjawin. W Tłusteńkiem ks. Wistenberg – repatriant z Rosji, prałat i kanonik kapituły Kamienieckiej. Jego kazania były prawdziwą poezją. W Żabińcach, przy staruszku ks. Kuczyńskim działał ks. Rubaszewski. Był mocno zaangażowany w Stronnictwie Ludowym i na 3 Maja przyprowadzał spory zastęp chłopów z zielonymi kokardkami. W Wasylkowcach proboszczował ks. Bolesław Sawicki, także repatriant z Rosji. Był niegdyś proboszczem w Winnicy na rosyjskim Podolu, gdzie do 1926 roku prowadził normalne duszpasterstwo. W tym czasie NKWD przeprowadziło równocześnie w całym kraju rewizje u księży. Po dwóch tygodniach rewizje powtórzono i „znaleziono” obciążające przedmioty, podrzucone perfidnie podczas pierwszej rewizji. W rezultacie oskarżono wszystkich kapłanów o szpiegostwo i wywieziono na Wyspy Sołowieckie. Ks. Sawicki wrócił do Polski drogą wymiany więźniów. Wstawił się za nim kolega szkolny działający w polskim rządzie. Ks. Sawicki był również wspaniałym kaznodzieją, wygłaszał kazania u wszystkich sąsiadów podczas uroczystości narodowych i w każdym krytykował ustrój komunistyczny oraz maltretowanie ludzi.
Pewnego razu radio sowieckie nadało audycję z Kijowa o ks. Sawickim. Nazwano go kontrrewolucjonistą, któremu udało się wymknąć sprytnie do Polski, ale gdy dostaną go w swoje ręce zostanie odpowiednio ukarany. Gdy wdarli się w 1939 roku do Polski, nie zastali już ks. Sawickiego wśród żywych.
Ta moja pierwsza samodzielna placówka leżała na samych krańcach Polski, nad wschodnią granicą. Krajobraz tutejszy przypominał mi sienkiewiczowskie Dzikie Pola. Bo rzeczywiście były tu bezdroża, które w czasie wiosennych roztopów i jesiennej słoty zamieniały się w bagniska, przez które nie wszędzie dało się przejechać. Nabyłem więc wierzchowca i na nim dojeżdżałem do okolicznych szkół i kaplic.
Toczyła się tu od dawna „walka o dusze”.
Prawo kościelne ujęte w konkordii postanawiało, że w małżeństwach mieszanych dzieci mają być wychowywane w zależności od obrządku i płci rodziców: chłopcy w obrządku ojca, dziewczynki w obrządku matki. Na terenie Małopolski Wschodniej utożsamiano obrządek z narodowością. Ustalił się tam prawny obyczaj, że ochrzczeni w obrządku grekokatolickim uważani byli za Rusinów (później Ukraińców), ochrzczeni zaś w obrządku rzymskim za Polaków.
Zwyczaj ten wykorzystywali Ukraińcy dla swoich politycznych celów. Chrzcili polskie noworodki w cerkwiach i niekiedy wynaradawiali w ten sposób całe wsie. Przychodziło to tym łatwiej, że parafii unickich było więcej. Np. w mojej „rzymskiej” parafii Sikorowskiej były cztery parafie unickie. Pracowało w nich 5 księży Ukraińców, podczas gdy polski ksiądz był tylko jeden.
Na wiele lat przed I wojną proboszczował w Sidorowie ks. Besarabowicz – Polak. Starsi Sidorowianie pamiętali go i opowiadali, że żył w wielkiej przyjaźni z ruskimi sąsiadami – ks. Rostkowiczem z Sidorowa i ks. Bukowskim z Szydłowiec. Ci dwaj stale odwiedzali naszego kapłana i dla umilenia mu starości grywali z nim preferansa pod wielką lipą, rosnącą między kościołem a plebanią jeszcze za moich czasów. Bywało, że w czasie gry zjawiała się kobieta z odległej wsi i zgłaszała chrzest. „Troskliwi” goście ganili ją, że fatyguje staruszka i ofiarowali się z zastępstwem: ochrzczą dziecko w cerkwi a dokumenty prześlą ks. Kanonikowi. Ten w dobrej wierze wyrażał zgodę, a oni z reguły „zapominali” o odesłaniu dokumentu. Zapisywali chrzest w cerkiewnych księgach i w ten sposób przybywało z latami Ukraińców. W taki właśnie sposób zruszczony został szlachecki zaścianek Szydłowce. Mieszkająca tam niegdyś polska szlachta – rodziny Dębińskich i Zaborowskich miały odnotowane w księgach metrykalnych „nobillis”. Za moich czasów nazwiska te były już w znacznej części zmienione na Dubyńśkij i Zaborośkij. Był to dzieło ks. Bukowieckiego.
Za mojego pobytu w Sidorowie, wśród pięciu księży unickich czterech było zdeklarowanymi nacjonalistami. Tym wyjątkiem był ks. Konowalec, stryjeczny brat płk Ewhena Konowalca, przywódcy ukraińskich nacjonalistów przebywającego na emigracji w Berlinie, gdzie zginął z rąk sowieckiego agenta.
Ks. Konowalec zwierzył mi się, że sam także był kiedyś zdeklarowanym nacjonalistą ukraińskim. Jako lekarz, powołany został w 1914 roku do wojska austriackiego, dostał się do niewoli rosyjskiej, uciekł z niej do armii Petlury i wraz z nią przybył do Polski. Po wojnie wstąpił w Stanisławowie na teologię i został wyświęcony przez bpa Chomyszyna. Biskup mianował Konowalca przełożonym Seminarium Duchownego. Gdy ten zaczął sączyć w umysły kleryków ideologię ukraińskiego nacjonalizmu oraz sprzeciwiać się ugodowej polityce biskupa, został przeniesiony do Sidorowa do pomocy staremu ks. Rostkowiczowi. Ta degradacja była dla Konowalca kubłem zimnej wody! Zrozumiał, że powołaniem kapłana jest głoszenie miłości, nie zaś nienawiści.
Wystąpił do mnie z propozycją współpracy duszpasterskiej. Przychodził pomagał mi w spowiedziach, a mnie zapraszał do cerkwi. Brał udział ze swymi wiernymi w uroczystościach Bożego Ciała, ja zaś w święto Jordana. W sprawach moralności obyczajów uzgodniliśmy swoje stanowiska. Z powodu tego zbliżenia z polskim kapłanem księża uniccy zaczęli od niego stronić. Czuł się bardzo osamotniony. Gdy przeniesiono mnie później pod Trembowlę, odwiedził mnie. Jego również przeniesiono. Nie wiem jak potoczyły się dalsze losy ks. Konowalca, nigdy go więcej nie spotkałem, ale wspominam zawsze jako wzorowego kapłana.
Ukraińscy partnerzy ks. Besarabowicza do preferansa żyli jeszcze za mego proboszczowania w Sidorowie. Starego ks. Rostkowicza wyręczał ks. Konowalec, ale w Szydłowcach działał nadal ks. Bukowski. Uczyliśmy obaj w tej samej szkole. Na różne sposoby starał się odciągać mnie od lekcji, aby osłabić mój wpływ na polskie dzieci. Długo trwała ta wojna pokrywana fałszywą uprzejmością, aż przyszło do ostatecznej rozgrywki.
Była w jego parafii bogata dziewczyna z mieszanej rodziny – ojciec był Polakiem. W Sidorowie miała koleżanki, z którymi przychodziła na nasze zebrania Akcji Katolickiej. Zapytałem kiedyś żartem, czy nie ma zamiaru zmienić obrządku skoro podoba się jej u nas. Odpowiedziała bardzo rozsądnie, że to będzie zależało kim będzie przyszły mąż. Jeżeli Ukraińcem – zmiana obrządku nie ma sensu, jeżeli Polakiem – obrządek zmieni aby nie było w rodzinie niezgody. Wybrała chłopca Polaka, i postanowiła zmienić zarówno obrządek jak i narodowość. Zwróciła się do ks. Bukowskiego o metrykę urodzenia, aby złożyć ją w Starostwie z odpowiednim wnioskiem. Ks. Bukowski odmówił wydania metryki i wygnał dziewczynę z wielką awanturą. (Starostwo ściągnęło metrykę drogą urzędową). A w najbliższą niedzielę wyklął w cerkwi dziewczynę z ambony. Tak się poirytował, że dostał na miejscu wylewu krwi do mózgu. Leczył się potem pół roku we Lwowie, ale nie był już zdolny do dalszej walki z polskością na swoim terenie.
Ten przykry epizod ilustruje atmosferę, w jakiej żyliśmy tam i musieliśmy pracować. Kiedy w czasie wizyt kolędowych odnajdywaliśmy te „skradzione dusze” w mieszanych rodzinach, przeprowadzaliśmy sprawę przez Starostwo. Było to dla polskich księży nieprzyjemne i niebezpieczne. Ukraińcy byli z tego powodu wrogo do nas nastawieni, czego wcale nie kryli. Ja np. znalazłem się na liście proskrybowanych, i zapewne zginąłbym wiadomą śmiercią, gdybym pozostał tam na czas okupacji niemieckiej. Zasłużonego legionistę z Sidorowa przecięli banderowcy żywcem piłą na pół.
15 sierpnia 1938 roku przeniesiony zostałem pod Trembowlę. Z żalem opuszczałem te przepiękne krajobrazowo strony.
Z Sidorowa przeniesiono mnie do Krowinki, wsi, a raczej przedmieścia Trembowli. Tutaj zupełnie inaczej: jedna wioska, jeden kościół i jedna szkoła, a parafianie obojętni pod względem religijnym. Do kościoła udało mi się ich przyciągnąć, nawet tych opornych, ale nowej świątyni nie „wyczarowałem”. I na kościelnej parceli nadal stał prowizoryczny kościół, przerobiony ze starej folwarcznej stodoły. Z ludźmi, którzy mieli na względzie tylko własny interes, nie potrafiłem się porozumieć i władze kościelne przychyliły się do mojej prośby o przeniesienie. Tym razem skierowano mnie na zachodnie krańce diecezji lwowskiej.
Był marzec 1939 r. Moja nowa parafia nazywała się Wołczuchy. Niewielka wieś, położona 8 km na zachód od Gródka Jagiellońskiego (stacja PKP Rodatycze). Tu zetknąłem się z ludźmi zupełnie innego pokroju. Mówili na co dzień po polsku, (co na wschodnich rubieżach było wielką rzadkością) i nawet Ukraińcy (1/3 mieszkańców wsi) używali w rozmowie z Polakami języka polskiego.
pozostałości kościoła w Wołczuchach
Wieś wsławiła się w wojnie polsko-ukraińskiej 1918-1919 roku. Wołczuszanie rozbroili samorzutnie 30-osobowy posterunek ukraiński i przez cały czas wojny bronili linii kolejowej łączącej Przemyśl ze Lwowem. Utrzymali ją aż do przybycia pułków poznańskich, które właśnie w Wołczuchach rozpoczęły zwycięską ofensywę, zakończoną pod Kołomyją. Bitwa pod Wołczuchami toczyła się 21-22 lutego i wielu jej uczestników zostało pogrzebanych na tamtejszym cmentarzu.
Miałem później okazję przekonać się, że moi parafianie byli uświadomieni narodowo i dobrze zorganizowani. Na uroczystości narodowe wyruszali zawsze gremialnie: chłopcy w banderii, dziewczęta w krakowskich strojach.
W pierwszą niedzielę zobaczyłem w kościele tłumy. Przyszli także Ukraińcy posłuchać, co ten nowy ksiądz w kazaniu powie. Co z tego „podsłuchu” dla mnie wynikło, opowiem w innym miejscu.
W południe zjawiła się na plebanii delegacja z prośbą, abym przyszedł do Domu Ludowego dla omówienia spraw związanych z budową kościoła. Byłem mile zaskoczony, ponieważ w innych parafiach proboszcz z trudem gromadził ludzi w takich sprawach. Zdumiałem się widząc bramę powitalną, jaką zwyczajowo robi się na przyjazd biskupa. Parafianie przybyli w komplecie. Posadzono mnie na honorowym miejscu i zaczęło się uroczyste powitanie: mowy, deklamacje, śpiewy, kwiaty. Potem nastąpiła część robocza zebrania.
Prowadził je sielny chłop, Władysław Siwak. Rozpoczął po swojemu: – Miałeś Jóźku przywieźć w tym tygodniu 3 fury kamienia. Czemuś ich nie przywiózł? Kiedy to zrobisz? – Jednych ganił, drugich chwalił. Na koniec wyjął notes i wymienił nazwiska oraz przydzielone na ten dzień czynności. Po wyczerpaniu tematu zwrócił się do mnie z pytaniem, czy zatwierdzę przedłożony plan robót? Zatwierdziłem, pochwaliłem i podziękowałem za wzorową organizację. Zebranie zakończyło się wesołą zabawą taneczną. Takie robocze zebrania odbywały się prawie każdej niedzieli i także kończyły się zabawą. Wołczuszanie byli ludźmi wesołego usposobienia, tacy „do tańca i do różańca”.
W Wołczuchach byłem tylko cztery lata ale wiele razem przeżyliśmy w czasie okupacji niemieckiej i podwójnej okupacji sowieckiej.
Zbliżanie się wojny w 1939 roku odczuliśmy już w czerwcu, ponieważ wciąż szły na zachód transporty wojskowe i wielu młodych też od nas poszło, m.in. organista, który zginął nad Pilicą.
Pierwszych makabrycznych przeżyć doznałem już 1 września. Nie wiedząc nic o wybuchu wojny, wybrałem się wcześnie rano motocyklem do Lwowa, ponieważ zabrakło wina mszalnego. Na szosie Gródek-Lwów, zawsze bardzo ruchliwej, panował niezwykły spokój. We Lwowie zatrzymałem się dłuższą chwilę obok dworca towarowego przy Gródeckiej, gdzie Lwowianie żegnali żołnierzy odjeżdżających na front. Potem pojechałem Gródecką w dół do „Winarium”. W sklepie było kilka bardzo podekscytowanych pań. Jedna twierdziła, że wybuchła wojna, inne że to tylko próbne alarmy lotnicze. Poprosiłem o wydanie wina i wyszedłem rozejrzeć się na ulicę. Przy kościele św. Elżbiety roiło się od ludzi. Uciekali w dół Gródecką, a za nimi ukazywały się słupy dymu, którym towarzyszyły grzmoty. Róg kamienicy wyleciał w powietrze a jedna bomba spadła w sam środek tego uciekającego tłumu.
Skryliśmy się w piwnicy sklepowej i przesiedzieliśmy w niej kilka godzin. Co pewien czas mury domu drżały od wybuchów. Gdy uspokoiło się trochę, wyjechałem na poszukiwanie siostry, z którą byłem umówiony przy kościele św. Elżbiety. Przejazd Gródecką był makabryczny. Na ulicy leżały porozrywane ciała ludzkie, zabite konie, porozbijane wozy, i to wszystko co wyleciało z wystaw sklepowych.
Na umówionym miejscu spotkania leżeli jedynie zabici. Przechodnie informowali, ze rannych zabrało Pogotowie i szukać ich trzeba w szpitalach. Szukałem w nich, ale siostry nie znalazłem. Powiedziano, może… w kostnicy. Jeżeli w kostnicy – myślałem – to nic jej nie pomogę. Zbliżała się noc, postanowiłem wracać do domu. Nie było to proste, bo co kilkanaście minut odzywały się syreny alarmowe i policja spędzała ludzi z ulicy do schronów. Wyjechałem z miasta o późnej godzinie. (Siostrę zastałem w domu, udało jej się jakimś autobusem uciec spod bomb).
Przez następne tygodnie Niemcy codziennie bombardowali pobliską linię kolejową Przemyśl-Lwów. Uciekaliśmy z domu do oddalonych o 5 km Dobrzan. Ukraińcy z Wołczuch nigdzie nie uciekali. Ustawiali przed domami stoły i ucztowali przy nich pijąc „Polsce na pohybel”.
Front szybko się przybliżał, do Przemyśla było od nas tylko 60 km. Najpierw jednak pojawiła się fala uciekinierów. Byli głodni, wyczerpani, przerażeni, gdyż Niemcy ustawicznie bombardowali drogi i – jak wiemy – strzelali z samolotów nawet do pojedynczych ludzi. Lubili walczyć z bezbronnymi. Uciekinierzy prosili o żywność i nocleg; bywało, że wydaliśmy wszystko co było w domu.
Pewnego dnia usłyszeliśmy półgodzinną gwałtowną kanonadę. Doszły nas wieści, że do Murzyłowic – wioski zamieszkałej przez licznych niemieckich kolonistów – zajechała w gościnę dywizja pancerna, i że wyśledził ją tam gen. Sosnkowski niszcząc skoncentrowanym ogniem dział. Nie wiemy czy tak było istotnie, ale była to ostatnia radosna nowina jaka do nas dotarła. Oddziały polskie otoczone w okolicy Wołczuch przez Niemców broniły się jeszcze jakiś czas, potem musiały się poddać.
Na plebanii zebrała się grupa młodych oficerów; chcieli walczyć dalej, ale nie mieli już czym. Większość jednak nie chciała słyszeć o niewoli. Nagle pod domem huknął strzał i jednocześnie wpadł do mieszkania patrol niemiecki, podprowadzony przez miejscowych Ukraińców. Niemiec przyłożył mi pistolet do skroni i wrzeszczał: – Gdzie są ukryci polscy oficerowie!? Kłamię więc: – Byli, ale już poszli! Sytuację komplikuje kompletnie wytrącona z równowagi p. Amelia Z., kierowniczka miejscowej szkoły, która wykrzykuje histerycznie po polsku: – Tak, tak, są oficerowie! – Na szczęście Niemiec jej nie zrozumiał. Wysłał jednak żołnierza aby sprawdził wszystkie pokoje, i grożąc mi wciąż pistoletem wrzeszczał: – Jeżeli znajdę oficerów to „deine letzte Stunde!” – Żołnierz nie znalazł nikogo. Udało się! Oficerowie uciekli na czas przez drzwi do ogrodu. Gdy wieczorem weszliśmy do szopy przy plebanii, ze słomy wychyliło się kilka żołnierskich głów. Przechowaliśmy ich w wielkiej tajemnicy, przygotowaliśmy cywilną odzież i nocami wyprawialiśmy do domów.
Po raz drugi przeżyliśmy wstrząs 17 września! Co teraz będzie? … Nikt nie potrafił na to pytanie odpowiedzieć.
Kilka dni później zaczął odwiedzać mnie codziennie młodszy lejtnant sowiecki i on dał nam odpowiedź: – Teraz będzie „charaszo!” – Będzie nas uczył kultury i uświadamiał politycznie! A czynił to następująco: Na wstępie zdradził mi wielką tajemnicę, że w Polsce rządził „groźny car Piłsudski”, a szkoły przeznaczone były wyłącznie dla burżujów, „biedniacy” nie mieli do nich wstępu. Zapytałem czym wytłumaczy, że nie będąc burżujem a „biedniakiem”, zdałem maturę z odznaczeniem? „To jasne – on na to – burzuje popełnili wobec was wielką pomyłkę!” – Zostałem więc i w tej materii uświadomiony. Do wyjaśnienia pozostał jeszcze problem kiedy będzie „charaszo”? Lejtnant i tę sprawę rozstrzygnął: „wtedy, kiedy bat’ko Stalin przyłączy te ziemie do sowieckiej derżawy”. Okazało sie, że lejtnanta wysłano do nas aby agitował za tym właśnie przyłączeniem. Wkrótce też przyszło polecenie władz sowieckich byśmy „dobrowolnie” głosowali za przyłączeniem „zapadnej Ukrainy do ZSRR”. Dostałem nawet imienne zaproszenie do tego „dobrowolnego” głosowania z podkreśleniem, że nie stawienie się uznane zostanie jako kontrrewolucja oraz wrogość do Związku Radzieckiego i odpowiednio potraktowane. Stalin solennie dotrzymał słowa i przygarnął nas do swego „ojcowskiego” serca. Zaczął też rządzić na naszych ziemiach zgodnie z porywami tego serca, a jak to wyglądało, wszyscy dobrze pamiętamy. Z mojej parafii deportowano na wschód 210 osób, z których w 1945 roku powróciło do domu tylko 30!
Wywóz tzw. „parcelantów” spowodowali u nas Ukraińcy informując Sowietów, że otrzymali tę ziemię od Piłsudskiego za udział w wojnie 1920 roku. Było to podłe kłamstwo. W Wołczuchach małorolni sami sprzedawali swoje morgi, aby kupić ich więcej z parcelowanych majątków Kórnickich, a w Dobrzanach Jabłonowskich, bo ziemia z parcelacji była tańsza. Natomiast w wojnie z bolszewikami wcale udziału nie brali.
Władze sowieckie nałożyły na poszczególne świątynie wysokie podatki, drugie tyle zaś na jakiś „kultzbir”. W tej samej wysokości opodatkowani zostali także księża. Mała parafia wołczuska płaciła np. 5.000 rubli podatku i tyleż na „kultzbir”, co w owych czasach było ogromną sumą. W 1940 roku podatki podwojono. Były tak wysokie, że parafianie musieli organizować na ten cel specjalne zbiórki. Nie zapłacenie podatku powodowało zamknięcie kościoła i oskarżenie proboszcza o sabotaż. W kolejnym roku podatki były tak wysokie, że zapłacenie ich było fizyczną niemożliwością.
Na wiosnę 1941 r. wytworzył się jakiś dziwny nastrój, jakby się miało wydarzyć coś niezwykłego. W czerwcu rozeszła się pogłoska, że na bocznicach kolejowych znów stoją puste wagony towarowe. Zapowiadało to nowe wywózki na wschód. Na ludzi padł strach. Zaczęli się do nich przygotowywać, aby uniknąć zaskoczenia.
W niedzielę 22 czerwca 1941 roku obudził nas rano warkot przelatujących samolotów. Leciały tak nisko, że na skrzydłach widoczne były „hakenkreuze”. Na wschodzie pojawiła się potężna łuna pożaru i słychać było wybuchy. To paliły się sowieckie lotniska w Gródku Jagiellońskim. Tak nagle i niegrzecznie zerwał Hitler przyjaźń ze Stalinem. A „bohaterzy Związku Radzieckiego” zgoła nie po bohatersku wiali przed Niemcami. Tam, gdzie starczyło czasu, zostawiali makabryczne dowody swojej przyjaźni.
Mój parafianin, Władysław Wróblewski, mieszkał w tym czasie we Lwowie obok więzienia „Brygidki”. Po ucieczce Sowietów widział na dziedzińcu więziennym wielki masowy grób i piwnice pełne spalonych żywcem ludzi. Wysokie kanały starego systemu kanalizacyjnego także wypełnione były zamordowanymi więźniami.
Ks. Jan Gustkowicz, w owym czasie wikary w kościele św. Marii Magdaleny we Lwowie, widział więzienie na Łąckiego: cały dziedziniec zasłany był trupami, a cele wypełnione pomordowanymi.
Trzeci taki „magazyn” zamordowanych ludzi zostawili Sowieci w więzieniu na Zamarstynowie.
O. Matlak, franciszkanin z Sądowej Wiszni, został przed 22 czerwca 1941 r. aresztowany wraz z liczną grupą miejscowej inteligencji. Sowieci zamknęli więźniów w dużej stodole pod lasem, a następnie wyprowadzali ich małymi grupkami i mordowali. W pewnym momencie rozeszła się pogłoska, że pod Sądową Wisznią wylądował desant niemiecki. Oprawcy uciekli, pozostawiając więźniów w zamkniętej stodole. Pod ich nieobecność okoliczni mieszkańcy więźniów uwolnili. Gdy wyjaśniło się, że desant był nieprawdziwy, Sowieci powrócili, ale nie dokończyli swego krwawego dzieła, bo musieli się już wynosić.
Gdy wynieśli się także z Wołczuch, znaleźliśmy w kancelarii sołtysa listę osób wyznaczonych do trzeciej (niedoszłej) wywózki. Figurowałem na pierwszym miejscu.
Zmiana rzeczywistości sowieckiej na niemiecką odbywała się wśród huku dział i eksplodujących granatów. Uciekając w popłochu spod Przemyśla, Sowieci dopiero w Wołczuchach znaleźli teren dogodny do obrony. Okopali się na wzgórzach otaczających wieś od wschodu, Niemcy podeszli lasem od zachodu, a my byliśmy w środku. Wypędzono nas wkrótce z domów, które zajęli Niemcy. Siedzieliśmy w rowach lub naprędce kopanych „schronach” i czekaliśmy na koniec bitwy. Przez dwanaście godzin latały nad naszymi głowami pociski armatnie i wszystkie możliwe. Bitwa była bardzo zażarta. Artyleria strzelała z trzech stron. Na wieś spadło kilkanaście pocisków ale żaden dom nie został trafiony, nikt też z mieszkańców nie zginął. Natomiast w bitwie zginęło około pół tysiąca Niemców i znacznie więcej Sowietów. Spędzono później naszych ludzi do grzebania poległych. Pobojowisko przedstawiało wstrząsający widok. Z pośmiertnych metryk dowiedzieliśmy się, że polegli żołnierze radzieccy pochodzili przeważnie z Małopolski Wschodniej. Byli to Ukraińcy wcieleni do Armii Czerwonej.
Przy okazji nasi chłopcy ukryli sporo broni, której na pobojowisku nie brakowało.
Niemiecko-sowiecki front szybko przesuwał się na wschód, a my mieliśmy teraz przeciwko sobie i Niemców, i gorliwie współpracujących z nimi Ukraińców. Niemcy rozpoczęli swój Ordnung od terroru, a to powodowało kontrakcję z polskiej strony. Prawie każdy uczciwy Polak uważał za swój obowiązek należeć do jakiejś konspiracyjnej organizacji. Na naszym terenie działała Armia Krajowa.
Młodzi zapaleńcy z sąsiednich Rodatycz dokonali jakiegoś odwetu na Ukraińcach w Tuczapach, ale ci nie dali się zaskoczyć i przywitali Polaków ogniem. Zginął jeden z naszych chłopców, a wieś narażona została na prowadzone przez Niemców długie śledztwo.
Innym razem AKowcy wysadzili w nocy pociąg koło mostu kolejowego w Bratkowicach, w samym środku mojej parafii. Cudem uniknęliśmy represji.
Nie brakowało też innego rodzaju kłopotów powodowanych przez moich młodych parafian. Wystawiłem na przykład jednemu z nich metrykę z innego rocznika, aby mógł uchronić się przed Baudienstem. Gdy dostał pracę w policji kolejowej napisał do ojca, że jest już bezpieczny i gdy przyjedzie na urlop do domu, „to teraz on będzie bił Ukraińców po gębie”. Urzędy pocztowe w terenie obsadzone były przez Ukraińców. Na poczcie w Rodatyczach list przejęto i zrobiono na chłopca obławę. W dość skomplikowany sposób udało się nam na czas temu zaradzić.
Innym razem chłopcy popili trochę na weselu i postanowili postrzelać w nocy sołtysowi pod oknem, aby go trochę postraszyć. Nie było komu wyperswadować im tego. Poszli … i postrzelali, traktując to jako zwykłą psotę. Tymczasem Ukraińcy zrobili z tego aferę polityczną. Sołtys zwołał rano swoich współrodaków i polecił im opuścić wieś, „ponieważ Polacy zagrażają im zbrojnie”.
Na polskich mieszkańców padł strach. Co będzie, jeśli poskarżą się Niemcom? Poszedłem do ukraińskiego proboszcza prosić, aby uspokoił swoich parafian, ale on był bardzo urażony i odmówił, bo pod jego oknem także strzelano. Wołczuscy Ukraińcy wyjechali tymczasem do sąsiedniej – czysto ukraińskiej – wsi Dobrzany. Jej mieszkańcy mieli jednak prosowiecką orientację, wiele od Niemców ucierpieli i nie chcieli mieszać się do tej sprawy. W konsekwencji naszych Ukraińców do swojej wsi nie przyjęli. Poszli wtedy do pobliskiego folwarku Jabłonowskich, będącego pod zarządem niemieckim. Zarządcą majątku był volksdeutsch Bonin. Był katolikiem i każdej niedzieli bywał w naszym kościele na nabożeństwie. Przywódca wołczuskich Ukraińców – Michał Reka – zameldował Boninowi o całej sprawie i mocno nas obwiniał. Bonin oskarżeń wysłuchał, po czym kazał niemieckiemu żołnierzowi „gości” wyprosić. Ten zrobił to w niemieckim stylu – dał Rece po gębie z jednej i z drugiej strony, na koniec dołożył kopniaka. Strapieni niepowodzeniem Ukraińcy rozłożyli się obozem na pobliskich łąkach i koczowali tam do wieczora. Następnie wrócili do domów, ale nie chcieli z nami rozmawiać. Byli bardzo zagniewani i obrażeni, a współżycie z nimi bardzo się pogorszyło. A co byłoby gdyby zamiast Bonina urzędował na folwarku jakiś wściekły hitlerowiec?
Zajął u mnie na plebanii kwaterę oficer dowodzący oddziałem mechaników samochodowych. Przy naprawie samochodów broń żołnierzom nie była potrzebna, złożyli ją więc w komórce obok dawnej mleczarni. Nasi chłopcy wymyszkowali ten skład i „wypożyczyli” sobie trochę broni i amunicji. Gdy oddział się wyprowadzał, żołnierze odkryli kradzież, sprowadzili żandarmerię i zaczęło się dochodzenie. Sprawa wyglądała źle. Na szczęście dowódca okazał się przyzwoitym człowiekiem, przyszedł do mnie i powiedział – cytuję dosłownie: „Niech ksiądz powie swoim chłopcom żeby mi coś podrzucili, abym miał do rachunku, bo może być źle”. Podziękowałem mu a chłopcom nakazałem broń podrzucić. Podrzucili – widziałem: cztery zardzewiałe karabiny bez zamków i skrzynkę amunicji. Oficer odprawił żandarmerię twierdząc, że wszystko się znalazło.
AKowcy nasi odbierali zrzut broni z zagranicy. Zostali podczas tego zaskoczeni przez Ukraińców, wywiązała się strzelanina, w wyniku której zginął jeden z naszych a dowódca oddziału, oficer rez. Jan Kaliciak został poważnie ranny. Z zawodu był kolejarzem i na stacji w Rodatyczach pełnił służbę dyżurnego ruchu. Trzeba było odwieźć rannego do zaufanego lekarza we Lwowie, aby Niemcy nie dowiedzieli się dlaczego nie stawił się do służby.
Ustawicznie wyłaniały się nieprzewidziane kłopoty, więc w ciągłym napięciu przeżywaliśmy miesiące i lata.
Nadszedł rok 1944. Cieszyć się czy płakać? Skończył się niemiecki terror, ale co nas czeka ze strony bolszewików i Ukraińców?
Nasiliła się wroga akcja ukraińskich nacjonalistów, rozpoczęły się na wielką skale napady i morderstwa. W pierwszej fazie napadano na wybrane osoby – lekarzy, księży, nauczycieli, urzędników i działaczy polskich. Pod pretekstem załatwienia jakiejś sprawy wchodził np. banderowiec do mieszkania czy biura, strzelał do określonej osoby i wychodził. Była to jeszcze dobra śmierć. Gorzej, gdy wzywano lekarza czy księdza rzekomo do chorego, a potem wleczono do lasu i torturowano w wyrafinowany sposób. Byli w tej dziedzinie specjalistami.
Na początku tego okresu otrzymałem od Ukraińców wyrok śmierci. Jak się później okazało, nie był on dziełem miejscowych nacjonalistów ale jakiejś wyższej władzy. Nakazywano mi opuścić parafię w ciągu trzech dni lub stanie się ze mną to, co „z przeklętymi Lachami na Wołyniu”. Podobne wyroki otrzymali też wspomniany wyżej Jan Kaliciak i Władysław Wróblewski – przedwojenny wójt gminy zbiorowej.
Jan Kaliciak pokazał swój wyrok Niemcom, i zażądał ochrony aby mógł bezpiecznie pełnić służbę na kolei. Niemcom bardzo zależało na działającym sprawnie transporcie kolejowym, dali więc jako obstawę kompanii wojska, która kwaterowała w Wołczuchach a Ukraińcy zobowiązani byli ją żywić. To znowu pogorszyło współżycie z nimi.
Po otrzymaniu „wyroku” nie nocowałem na plebanii. W największej tajemnicy wychodziłem z domu i każdej nocy spałem gdzie indziej. Pewnego razu spotkał mnie na ulicy sąsiad Ukrainiec i spytał dlaczego nie sypiam w domu? Zdębiałem! Myślałem, że nikt nie wie o moich nocnych wędrówkach. Mówię mu więc, że czasy niepewne i należy się strzec. A on na to: – „Czasy są niepewne, ale u nas nic złego księdzu się nie stanie”. – „Skąd ta gwarancja?” – zapytałem gospodarza. – „Niech ksiądz śpi spokojnie! My dobrze pamiętamy co ksiądz powiedział na pierwszym kazaniu. Ksiądz jest tu bezpieczny”.
Długo zastanawiałem się co mogłem na tym kazaniu powiedzieć takiego, co zaskarbiło mi wdzięczność wołczuskich Ukraińców. Najprawdopodobniej mówiłem o miłości bliźniego i nie czynienia nikomu krzywdy. Teraz może nie musiałem obawiać się miejscowych, ale nie byłem wcale bezpieczny przed nacjonalistami zamiejscowymi. Tamci nie kierowali się sympatią czy wdzięcznością. Wykonywali ślepo rozkazy swoich dowódców i mordowali tylko za to, że było się Polakiem.
Wraz ze zbliżaniem się frontu nasiliły się napady, teraz mordowano i palono już całe wsie. Ukraińcy spieszyli się z „oczyszczeniem” Małopolski Wschodniej z Polaków zanim nadejdą Sowieci. Może to od nich otrzymali takie instrukcje? Po powtórnym wkroczeniu na nasze ziemie nie karali przecież Ukraińców za dokonane na Polakach zbrodnie.
Należało zorganizować we wsi samoobronę! Najtrudniej było przełamać u mieszkańców niechęć do działania, tę jakąś dziwną bierność czy opieszałość. U wołczuskich Polaków przyjął się bowiem pogląd, że nikt nie będzie na nich napadał ponieważ z nikim nie mają zatargów. Dopiero gdy wymordowano pobliskie osiedle parcelantów zrozumieli, że wystarczy być Polakiem aby pójść pod nóż banderowca.
Przydały się teraz wiadomości, które zdobyłem w Podchorążówce. Dobrałem sobie do współpracy dwóch wojskowych: Władysława Siwaka, plut. rez. i Jana Kaliciaka, por. rez. i zabraliśmy się do dzieła. Zorganizowaliśmy placówki, otoczyliśmy nimi wieś, wystawialiśmy czujki. Ale ludzie w dzień ciężko pracowali, byli zmęczeni i zasypiali na posterunkach. Musieliśmy więc każdej nocy czujki sprawdzać aby nie dały się zaskoczyć. Wróciłem raz z takiego nocnego obchodu, a nie mogąc przezwyciężyć zmęczenia i senności, położyłem się zaraz spać. Rozebrałem się nawet jak za dobrych, spokojnych czasów. Obudziły mnie wybuchy granatów i strzały karabinowe. W pośpiechu i zdenerwowaniu wkładałem dwie nogi do jednej nogawki spodni i nie mogłem się ubrać. Wołczuszanie nie dali się jednak zaskoczyć i napad odparli. Rano pojawiła się żandarmeria niemiecka i rozpoczęła śledztwo na temat kto w nocy strzelał? Musieliśmy dobrze ukryć broń.
Napad przeżywaliśmy dwa razy, ale nikogo nie zabiliśmy i siebie nie daliśmy zabić. Trzeba było jednak ustawicznie czuwać. Obserwowaliśmy często łuny pożarów, słyszeliśmy dalekie wybuchy i strzały – to paliły się polskie wsie i lała się polska krew pod nożami banderowców.
W pewien mroźny, późny zimowy wieczór wjechał do wsi na saniach jakiś oddział – około 60 ludzi. Jedni mieli na sobie mundury policji ukraińskiej, inni kożuchy. Wszyscy natomiast posiadali automatyczne karabiny i granaty ręczne za pasem. Zatrzymali się przy domu Michała Reki i chcieli się z nim spotkać. Reki w domu nie było. Szukali go długo, w końcu odjechali w kierunku ukraińskiej wsi Dobrzany. Wołczuszanie nie zwrócili na nich większej uwagi i nikt nawet nie pomyślał, że to banderowcy, którzy przyjechali nas wymordować.
Dopiero później wyszło na jaw, że Reka był ich łącznikiem i miał wskazywać domy Polaków. Dowiedzieliśmy się także, że wtedy uratował wieś od zagłady miejscowy ksiądz grekokatolicki – staruszek Bazyli Zahajewicz, człowiek bardzo poczciwy. Wiedział wcześniej o zamiarach „rycerzy z UPA” i zaprosił do siebie na wieczór Rekę, którego ugościł tak szczodrze, że ten – kompletnie pijany – przespał resztę nocy na plebanii ks. Zahajewicza. Po tym incydencie Reka ukrywał się dłuższy czas, obawiając się posądzenia o zdradę i odpowiedniej kary za nią.
Moje bezpośrednie spotkanie z banderowcami miało miejsce w czasie, gdy Niemcy cofając się ze wschodu zbliżali się do Zbrucza. Pojawiły się wtedy w tamtych stronach sowieckie partyzantki. Niemcy wysyłali przeciw nim Ukrainische Hilfspolizei. Ogół ukraiński żył wtedy w strachu przed Sowietami za współdziałanie z niemieckim okupantem. Mimo to nacjonaliści ukraińscy starali się wykorzystać czas dla swoich celów, tj. wymordować ile się da Polaków, by – jak mówili – „oczyścić teren z Lachów”. Snuły się więc oddziały banderowców tu i tam, mordowały i paliły.
W tym właśnie czasie wybrałem się z bratem w odwiedziny do rodziców w Mogielnicy pod Trembowlą. Wracaliśmy od nich około godz. 23-ciej furmanką do Trembowli, do rannego pociągu na Lwów. Noc była tak ciemna, że nie było z wozu widać nawet koni. 15-kilometrowa droga prowadziła przez pola. Gdy dojeżdżaliśmy do małej dolinki, w której rozsiadła się niewielka osada Wybranówka, poczęła zbliżać się do nas jakaś ciemna masa i otoczyła wóz. Zatrzymał nas ostry głos: – „How! Chto jide?” – Furman odpowiedział: „Otca wezu!”
Jakaś postać wysunęła się z tej masy, oparła o drabiny wozu i zapytała: – „Szczo teper bude z namy, otcze?”. – Intuicyjnie milczałem. Milczał także mój brat. Ciszę przerwał furman, odpowiadając: – „Bude, szczo Boh daść” – Wtedy tajemnicza postać przesunęła się w stronę furmana, coś tam ze sobą poszeptali i usłyszeliśmy z ulgą: – „Możete jichaty!”
Na trembowelskim dworcu podziękowałem gospodarzowi za odwiezienie, zapłaciłem, a on myśląc o czymś – powiedział tylko: – „Majete sczastie otcze, szośte sia ne widyzwały”, – i szybko odjechał. Gdy zestawiłem wszystkie szczegóły tej nocy, zrozumiałem znaczenie jego słów.
Była już wiosna 1944 r. Przesiedzieliśmy w schronie do rana, a Własowcy okradli w tym czasie plebanię. Była to ostatnia noc z Niemcami, rano już ich nie było. Na „oswobodzicieli” ze Wschodu nie czekaliśmy długo. Przyszli i od razu zaczęli rządzić jak u siebie w domu. Ogłosili pobór do wojska, Ukraińców do Czerwonej Armii, Polaków do polskiej (organizowanej w ZSRR). Ogłosili rejestrację kilku roczników, w tym także mojego. Z powodu grypy nie mogłem stawić się osobiście, poprosiłem więc sołtysa aby załatwił to za mnie.
Sołtysem był ponownie Michał Reka, ów łącznik banderowców. Ukraińcy szybko przestawiali się wtedy ze stronników niemieckich w stronników sowieckich, i służalstwem wkradali się w łaski okupanta. (Łączyliby się może nawet z diabłem, byle zaszkodzić Polakom). Reka chętnie podjął się usługi. Przyniósł mi poświadczenie rejestracji, a ja ze zdumieniem przeczytałem, że posiadam stopień kapitana. Reka wiedział co robi! Bolszewicy wyłapywali polskich oficerów i wywozili do łagrów. Sądził może, że w ten sposób zrehabilituje się w oczach banderowców, których tak haniebnie zawiódł gdy przyjechali do naszej wsi aby nas zamordować. Podstęp jednak Rece się nie udał. Później ktoś go oskarżył i został wywieziony na Sybir.
Mnie zaś „kapitański” dokument raz stanął w przygodzie. Przejeżdżałem przez Stanisławów i miałem w tym mieście przesiadkę. Na połączenie trzeba było czekać całą noc. Na dworcu moc ludzi, wszystkie poczekalnie, wszystkie ławki zajęte, nie było gdzie odpocząć. Znalazłem wreszcie jakieś puste pomieszczenie, z bardzo długim stołem i bufetem pod ścianą. Gdy tylko usiadłem, podeszło do mnie trzech enkawudystów i jeden powiedział: zdieś nie lzia. Na pytanie dlaczego? – wyjaśnił: zdieś tolko dla wojennych. Byłem bardzo zmęczony, nie chciało mi się wstawać i wychodzić, więc powiedziałem, że ja także jestem wojskowym. Gdy enkawudysta nie odchodził i czekał, że to udowodnię, podałem mu kartkę „z kapitanem”. Czytał i czytał, oglądał ją ze wszystkich stron, wreszcie zwrócił i wszyscy trzej odeszli na drugi koniec stołu. Rozmawiali o czymś ze sobą i ciągle spoglądali w moją stronę. Czułem, że lepiej będzie zniknąć im z oczu, i wypiwszy herbatę wyszedłem. Pewnie nie dawała im spokoju ta „poświdka” wystawiona przez władze radzieckie; nie wiedzieli czy byłem kapitanem sowieckim czy polskim.
Ze służby wojskowej zwolnieni zostali wszyscy „służytieli religijnego kulta”. Zwolniony na tej podstawie został także mój główny ministrant, Stanisław H. Był żołnierzem AK, podczas ucieczki Niemców brał udział w jakiejś akcji, i Ukraińcy widzieli go z bronią. Gdy inni poszli do wojska a Stasio pozostał we wsi, zaczęli mu dogadywać: Słasiu a gdzie twój karabin? Obawialiśmy się, że ktoś może go oskarżyć przed okupantem, więc przemyśliwałem jak go uchronić.
W listopadzie 1944 r. odbywał się we Lwowie pogrzeb abpa Bolesława Twardowskiego. Zdecydowałem, że pojedziemy obaj na pogrzeb a potem udamy się do inż. Stamirowskiego przy ul. Ruskiej 48. Inżynier zajmował vis a vis Ratusza kilkupokojowe mieszkanie, w którym prowadził konspiracyjną Podchorążówkę. Było tam zawsze tyle wojskowego sprzętu, że niejednokrotnie przestrzegałem gospodarza ale on był przekonany, że nic się nie wydarzy. Spotkała mnie tam wtedy wprost niewiarygodna przygoda, którą tutaj opowiem.
Zazwyczaj trudno było dostać się do p. Stamirowskiego, i trzeba było długo pukać nim otworzył. Tym razem drzwi były uchylone. Weszliśmy i… zdrętwieliśmy. Milicja przeprowadzała rewizję! „Zaproszono” nas do środka, by po pewnym czasie wyprowadzić pod eskortą. Przed tym jednak komendant indagował mnie przez kilka minut: do kogo przyszedłem? W jakiej sprawie? Czy jeszcze się do kogoś wybieram? Kogo znam we Lwowie? i znów to samo od początku. Ja również powtarzałem w kółko swoje wyjaśnienia: przyjechałem na pogrzeb arcybiskupa, dowiedziałem się, że inżynier jest chory i przyszedłem go odwiedzić.
Następnie komendant zainteresował się zawartością mojej teczki. Wyjąwszy z niej zadrukowaną kartkę papieru ucieszył się, że „znalazł coś ciekawego”. Zapytał co to jest? Powiedziałem: odezwa do wiernych w sprawie pogrzebu arcybiskupa. Papier powędrował do rąk towarzyszącego milicji cywila, który znał dobrze język polski i potwierdził moje wyjaśnienie. Następnie zainteresowano się teczką Stasia. Wyjąwszy z niej plik arkuszy zapisanych pismem maszynowym, komendant aż podskoczył z emocji. Był przekonany, że to „tajna bibuła”. Zapytał co tam napisane? A ja, że to „kalendarz kościelny, a napisane po łacinie jak należy się modlić”. Znów kartki powędrowały do cywila, a on potwierdził, że to jest rzeczywiście rubrycela. Zawiedziony komendant kazał mi usiąść i rewizja odbywała się dalej. Zapytałem po jakimś czasie, co zamierza z nami zrobić? Ano, pójdziemy na komisariat! Nie uśmiechało mi się to i zdecydowany byłem na ucieczkę.
Po wyprowadzeniu nas na klatkę schodową komendant zatrzymał się na chwilę, polecając milicjantowi zabrać coś jeszcze z pokoju. A ja zobaczyłem otwarte drzwi do drugiego, pustego mieszkania, w którym dwaj stolarze przeprowadzali jakiś remont. Przesunąłem się ostrożnie za te otwarte drzwi, milicjant powrócił, wszyscy zeszli na schody, a ja zostałem. Stolarze szybko wskazali mi balkon od podwórza, na który wbiegłem. Stwierdziłem, że balkon na I p. wystaje dość daleko i mogę nań zeskoczyć z II p. Podwinąłem sutannę, zeskoczyłem, a potem z I p. na płaski dach drewnianej komórki, stamtąd zaś na podwórze sąsiedniej kamienicy. Tu usłyszałem, jak stojący w bramie ludzie informowali milicjantów, że widzieli na balkonie II piętra jakiegoś mężczyznę. Dwaj milicjanci przebiegli obok mnie, omal nie potrącając, tak im było spieszno łapać zbiega.
Znalazłem jakieś schody do piwnicy, zbiegłem po nich, ale wejście było zabite deskami. Odkryłem natomiast w ścianie niewielkie kwadratowe drzwiczki i przecisnąłem się przez nie do jakiegoś ciemnego pomieszczenia. Przesuwając się możliwie najgłębiej, przesiedziałem w tej „dziurze” chyba ze dwie godziny. Po tym czasie znów zbliżyłem się do wejściowego otworu i nasłuchiwałem głosów z podwórka. Usłyszałem jak mówiono … jeden uciekł oraz ciężkie kroki mężczyzny chodzącego tam i z powrotem. Zrozumiałem, że dom jest obstawiony i milicja pilnuje wyjścia na ulicę. Zamierzałem więc wyjść z ukrycia dopiero ciemnym wieczorem i przez podwórze wydostać się na jakąś inną ulicę. Ale podwórze było jasno oświetlone.
Rozpocząłem więc w moim nieznanym pomieszczeniu „wędrówkę” i doczołgałem się do przebitej ściany, za którą znajdował się schron przeciwbombowy. Prowadziły z niego drewniane schodki do drzwi na korytarz, a raczej sieni kamienicy – żelazne, grube i bardzo stare. Rdza wyżarła w nich małe otworki, więc mogłem zobaczyć przez nie i usłyszeć to co się dzieje w sieni. Ludzie wracali z pracy, chodzili, rozmawiali – sami Ukraińcy, co nie było pocieszające. Wreszcie wszystko ucichło, nadeszła noc.
Gdy zastanawiałem się co robić, ujrzałem w sieni małe światełko, a potem dwoje starych ludzi rozmawiających po polsku. Przeszli obok drzwi za którymi stałem, ale nie odważyłem się dać im znać o sobie. Odezwałem się dopiero gdy wracali z powrotem. Przestraszeni staruszkowie szybko uciekli schodami na piętro. Musiałem liczyć się z możliwością, że zaalarmują innych, więc postanowiłem uciekać. Naparłem całą siłą na drzwi, ale te ani drgnęły. Tymczasem zbiegali po schodach jacyś ludzie. Opuściłem swój punkt obserwacyjny przy drzwiach i schowałem się znowu w mojej „dziurze”, chwytając jakąś sztangę do ewentualnej obrony.
Otworzyły się drzwi, przez które obserwowałem sień, i ktoś wszedł do piwnicy pytając: kto tu jest? Proszę wyjść. Zobaczyłem owych staruszków i jakiegoś młodego człowieka. Gdy powtórzono wezwanie, powiedziałem, że się boję. Wtedy usłyszałem uspakajające: proszę się nie bać, tu sami swoi.
Wyszedłem. Staruszkowie na mój widok wykrzyknęli zdumieni: Ksiądz w piwnicy???. Była już prawie północ. Pytali jak się tu dostałem, a ja poprosiłem aby zabrali mnie do mieszkania, gdzie wszystko opowiem. Po drodze wymyśliłem sobie przyczynę pobytu w piwnicy: przyjechałem więc z prowincji do znajomych, ale oni zmienili mieszkanie. Otrzymałem jakiś fałszywy adres, gdzie trafiłem na obławę. Udało mi się uciec i ukryć w piwnicy. Staruszkowie poinformowali mnie, że teraz prawie codziennie kogoś we Lwowie szukają aresztują, i zaproponowali mi abym się umył. Spojrzałem w lustro. Wyglądałem niesamowicie, ponieważ miejsce, w którym się ukryłem było… wlotem komina.
Młody człowiek (słabo mówiący po polsku) powiedział, że skoro jestem księdzem to muszę mieć jakieś dokumenty. Pokazałem mu wszystko co miałem: i polski dowód osobisty, i niemiecką Kennkartę, i rosyjską „poświdkę”. Obejrzał je i skwitował: wszystko w porządku! Ja na to : Nie zupełnie w porządku, bo jak ja się stąd wydostanę? – Na to odezwała się stara pani: Ten młody pan księdza wyprowadzi. Może wyprowadzi – odrzekłem – ale na dole zaraz nas obu aresztują, bo tam czeka milicja.
Młody człowiek uśmiechnął się i powiedział: – mnie nikt nie może aresztować, ja mogę aresztować. Ksiądz nie wie kim ja jestem. – I pokazał mi swoją legitymację … sekretarz NKGB!!! Załamałem się teraz kompletnie ale staruszkowie zaczęli mnie uspokajać: ten młody pan jest dobrym człowiekiem i on księdzu pomoże.
Wyszliśmy obaj. Po drodze zaczął mi opowiadać swoją historię, która w skrócie wyglądała tak: był więziony w Kijowie, i tak go męczyli, że ślubował – jeśli wydostanie się z tej kaźni i powróci na dawne stanowisko, będzie zawsze ratował zagrożonych więzieniem. I właśnie dziś nadarza się mu taka okazja. – Pytał, dokąd mnie odprowadzić? Przez ostrożność poprosiłem o odprowadzenie mnie jedynie do kościoła Dominikanów, a tam już sobie poradzę.
Przez wiele dni powracałem myślą do tego niezwykłego spotkania. Mnie się udało uciec ale Stasia zabrano na komisariat milicji. Przez trzy doby przebywał tam na ciągłych indagacjach, które odbywały się zawsze późną nocą. Do kogo ksiądz jeździ we Lwowie? Kto przyjeżdża do księdza? – i tak w kółko. Stasio był sprytnym chłopcem więc odpowiadał, że ksiądz jeździ wyłącznie do biskupa, a poza tym on nic nie wie, bo jest tylko do posługi. Wtedy komisarz zaczął go namawiać na wstąpienie do Komsomołu, a dostanie dobrze płatną pracę. Chłopiec udawał wielkie zainteresowanie tą propozycją, otrzymał nawet dokładne wskazówki gdzie ma się zgłosić. Komisarz narzekał przy tym, że bardzo mu popsułem opinię u władz, bo dotąd nikt jeszcze nie wyrwał mu się z rąk. I to kto? – dodał – zwykły ksiądz! Stasio szybko wyszedł z komisariatu, aby się komendant nie rozmyślił i nie zatrzymał go w areszcie.
Tak więc po trzech dobach chłopak zjawił się w pałacu arcybiskupa, gdzie nocowałem i czekałem na niego. Wróciliśmy razem do domu, ja z przekonaniem, że była tam już milicja i przeprowadziła rewizję. Okazało się jednak, że nikogo nie było i sprawa ucichła. Sądzę, że wyciszył ją Żorka.
Kałmuk Żorka był majorem NKWD i moim „aniołem stróżem” z przydziału. Miał ponadto badać nastroje ludności we wsi. Śledził mnie przez kilka miesięcy, ale nie wyśledził nic za co mógłby mnie oskarżyć. Był bardzo sprytny i przebiegły ale mało inteligentny, i nie on mnie a ja jego rozszyfrowałem. Nawet w jakiejś mierze zdołałem go sobie zjednać. Raz nawet mi oświadczył: Ty Kazimir praw, co znaczyło, że nic nie może mi zarzucić.
Dowiedzieliśmy się, że Żorka był katem i w więzieniu na Łąckiego wykonywał wyroki. Przyjeżdżał do nas ze Lwowa z drugim enkawudystą po kapustę i ziemniaki dla więźniów. Gdy załadowano samochód, Żorka udawał pijanego i gdzieś się zawieruszał. Samochód odjeżdżał, a on wciskał się do kogoś na nocleg i szpiegował. Bardzo szybko poznał wszystkich mieszkańców wsi i nawet dzieci znał z imienia. Przyjeżdżał naturalnie jako zwykły „bojec”, czyli szeregowiec.
Unikałem go jak mogłem ale raz dopadł mnie na podwórzu pod pretekstem pożyczenia kosza do ładowania ziemniaków. Potem kosz odniósł, i od tego czasu wpadał do mnie niespodziewanie bez względu na porę dnia i nocy. Zawsze udawał podpitego, przechodził przez wszystkie pokoje, węszył, śledził, prowokował do rozmów politycznych. Raz pochwaliłem polskich oficerów i Żorka poczuł się tym bardzo dotknięty. Zapytał, czy wiem kim ON jest?
Jak wysiedlano nas z Kresów i pierwsze spotkania z nową rzeczywistością
Gdy w latach 1915-1917 przesiedlono moją rodzinę do Rosji nad Wołgą, przebywałem tam wśród rozśpiewanych ludzi. Gdy tylko zebrało się ich kilkoro, zaraz zaczynali śpiewać. Lubili śpiewać i mieli harmonijne głosy. Przy tej okazji nauczyłem się kilku piosenek, a niektóre pamiętam do dziś. Nigdy jednak nie przypuszczałem, że w przyszłości uratuje mnie to od wielu kłopotów (o czym dalej).
Wracam teraz do wydarzeń w mojej ostatniej parafii w Małopolsce Wschodniej – Wołczuchy, (położonej na linii Gródek Jagielloński – Sądowa Wisznia), w jakich uczestniczyliśmy tam w 1945 roku. W tym bowiem czasie wiosną, władze sowieckie rozpoczęły akcję przesiedlania Polaków. Okupowali całą Polskę, i rządzili się jak chcieli.
Akcja miała polegać na tym, że Polacy z terenów na wschód od Sanu mieli zostać przesiedleni za San, na miejsce zamieszkałych tam Ukraińców, ci zaś mieli zajęli nasze miejsce na wschód od Sanu. Tak było w teorii. W rzeczywistości Sowieci wyrzucili po prostu Polaków aż pod Odrę, a na ich miejsce sprowadzili nie tyle Ukraińców z Zasania, ile przede wszystkim „swoich” z ZSRR. Z rozmysłem chyba pozostawili wielu Ukraińców „po polskiej stronie”, aby w przyszłości – gdy nadarzy się okazja – móc zgłaszać pretensje do terenów zamieszkałych „przez bratni naród”.
Moi parafianie nie chcieli się przesiedlać. Byli rolnikami, bardzo przywiązanymi do stron rodzinnych. Kochali swoje pola, sady i ogrody dziedziczone po ojcach od niepamiętnych czasów. Nie mogli pogodzić się z myślą, że mają to wszystko zostawić i jechać w nieznane.
Bolszewicy inaczej pojmowali to zagadnienie. W ich mentalności nie mieściły się takie abstrakcje, jak „miłość do ziemi” czy „przywiązanie do rodzinnych stron”. Uważali, że zniechęca czy wstrzymuje ludzi od wyjazdu czyjś wpływ lub nakaz pozostania na miejscu. A ponieważ „w Polsce rozkazują ludziom księża”, więc to oni zapewne namawiają parafian do oporu. I w związku z takim właśnie widzeniem sprawy, wzywano mnie trzykrotnie do NKWD i żądano, abym skłonił ludzi do wyjazdu. Raz tłumaczyłem, że bez zezwolenia biskupa nie możemy opuścić parafii, drugi raz – że to ode mnie nie zależy, nie mam do tego prawa, za trzecim razem to oni mi powiedzieli: – „Nu, jak nie chcecie prędko wyjechać na zachód, to wyjedziecie prędko na wschód”.
Pogróżka była już wyraźna. Zmuszono nas tym samym do sprowadzenia komisji przesiedleńczej, która miała obowiązek oszacowania tego co zostawiamy i wydania odpowiednich dokumentów na przejazd do Polski.
Jednym z członków komisji był starszy wiekiem pułkownik sowiecki. Pewnego razu przyszedł na plebanię po jakąś informację. Zwróciło moją uwagę, że jego powierzchowność odróżniała się znacznie od powierzchowności pozostałych członków komisji. Sposób bycia, wysławiania się, stosunek do nas świadczyły, że był człowiekiem kulturalnym i pochodził z inteligenckiej rodziny. Gdy inni mówili językiem małoruskim (zwanym u nich „chachłackim”), pułkownik władał czystym językiem rosyjskim. Zaciekawiony, zapytałem skąd pochodzi? Odpowiedział, że z Niżnego Nowogrodu. – „Czy to nad Wołgą?” – zapytałem ponownie. Potwierdził. Zacząłem mu wyjaśniać, że podczas I wojny światowej znalazłem się w tamtych właśnie stronach. Pułkownik przyjał tę informację obojętnie; odniosłem wrażenie, że mi nie uwierzył. Wtedy zapytałem, czy w jego rodzinnych okolicach nadal śpiewa się piosenki, których się tam nauczyłem. „Ech, za czem eta nocz była taka charosza?” lub „Kak wieczer wieczerniejet, padrużki spat’ lahli”… Pułkownik bardzo się ożywił i przyznał, że nadal się je śpiewa i nucił melodię wraz ze mną. Powiedziałem mu także, że chodziłem nad Wołgą do rosyjskiej szkoły i pamiętam kilka rosyjskich wierszy. Np. „Uznawał ja niższewo kak tień, bywało z utra cełyj dzień…” Pułkownik uśmiechnął się i zaczął recytować Puszkina.
I stała się dziwna rzecz! Piosenki jakby przeobraziły tego człowieka. Wyraźnie zmienił się jego stosunek do mnie; czułem, że zaczął mnie traktować jak kogoś bliskiego. Z obojętnego urzędnika stał się kimś życzliwym i przyjaznym, mało, zaczął mi pomagać w różnych, trudnych dla mnie sytuacjach.
A pomoc ta bardzo prędko okazała się potrzebna. Komisja przesiedleńcza urzędowała w domu Jana Chmielowskiego, oddalonym około 100 m od drogi. Kiedy tam byłem, poproszono mnie o ogłoszenie mieszkańcom jakiejś informacji. (Już nie pamiętam czego tyczyła). Ludzie stali grupkami przy drodze, więc zawołałem aby się zbliżyli, co uczynili biegnąc. Widok tej biegnącej ku nam gromady tak przestraszył członków „prześwietnej” komisji, że wyjęli natychmiast pistolety szykując się do obrony. Ubawili nas Sowieci ogromnie tą sceną, ale jak powtórzył mi później pułkownik telefonowali zaraz do swoich przełożonych z informacją, że ksiądz jest człowiekiem niebezpiecznym dla władzy radzieckiej, posiada wielki wpływ na ludzi, którzy słuchają go bardziej niż urzędników państwowych.
Po tym – śmiesznym dla nas – incydencie pułkownik zjawił się u mnie i przestrzegł, aby podobnych scen więcej nie było, gdyż może się to źle dla mnie skończyć.
Wkrótce wydarzyło się coś nowego. Sąsiednia wieś – Rodatycze – wyjechała już na zachód, a resztki mieszkańców (kilkanaście rodzin) zapełniła teraz tylko połowę składu podstawionego dla nich pociągu. Władze postanowiły zapełnić wagony ludźmi z Wołczuch. Ale moi parafianie oświadczyli kategorycznie, że nie myślą rozłączać się z resztą swojej wsi. I albo wyjadą wszyscy razem wraz z proboszczem, albo nikt się z miejsca nie ruszy. Nie wiedzieliśmy, że tego rodzaju sprzeciw uznany zostanie przez władze za sabotaż, czyli za przestępstwo zasługujące na najwyższy wymiar kary. Informacja o tej „kontrrewolucji” znów powędrowała po drutach do władz wyższych, a stamtąd przyszło poufne polecenie aresztowania księdza jeśli odjadą puste wagony.
„Mój” pułkownik znowu ostrzegł mnie o grożącym niebezpieczeństwie, miałem więc czas aby zapobiec złemu. Do wyjazdu chętnie zgłosiła się sąsiednia wioska – Bar – ponieważ położona była w lesie i Polacy obawiali się napadu banderowców. Załadowaliśmy więc ludzi z Baru do wolnych wagonów, i wyszliśmy cało z opresji
Tymczasem sytuacja wołczuskich Ukraińców zmieniła się dla nich bardzo na niekorzyść. Bolszewicy zaczęli wyłuskiwać niemieckich kolaborantów, wywieziono na Sybir sołtysa i wielu innych nacjonalistów, m. in. Michała Reka, o którym pisałem poprzednio. Odwoził mnie na stację jego rodzony brat Wasyl, człowiek spokojny i uczciwy. Płakał, kiedy nas żegnał i mówił: – „Wy jedziecie do swego kraju, a my tu zostajemy, i nie wiemy co nas tu czeka”. Mówił też, że z Polakami lepiej im się żyło niż z Ukraińcami sprowadzonymi teraz zza Sanu, którzy są złymi ludźmi; dochodzi z nimi do kłótni, awantur, a nawet bójek.
Na konwojenta transportu do granicy zgłosił się ze strony sowieckiej „mój” pułkownik. Dzięki jego doświadczeniu i życzliwości przejechaliśmy granicę szczęśliwie, bo to także nie była sprawa prosta. Sowieci nie zezwalali na przewożenie mebli, maszyn, motocykli; bydło było poddawane oględzinom i prawie zawsze orzekano, że jest chore na pryszczycę i nie może być przewiezione. Był to oczywiście zalegalizowany rabunek. (W ten właśnie sposób stracili całe swoje bydło mieszkańcy Rodatycz). Pułkownik dał mi niezawodną receptę na spokojny (i bez strat) przejazd przez granice. Była nią określona ilość rubli i samogonu. Zdołaliśmy je zgromadzić na czas, i nikt nam nie przeglądał bagaży, ani nie badał bydła. Przewieźliśmy wszystko, co chcieliśmy przewieźć.
Przy pożegnaniu na granicy pułkownik płakał. Często go wspominałem. Należał do ludzi „starej daty”, był dobry i uczciwy.
Po przekroczeniu granicy mieliśmy nadzieję, ze wreszcie swobodnie odetchniemy. Byliśmy przecież u siebie. Ale kolejarze ostrzegli nas, że musimy czuwać, ponieważ w okolicach Przemyśla grasują banderowcy i mordują Polaków. Potwierdzeniem tego były spalone wioski, które widzieliśmy po drodze. Swobodnie poczuliśmy się dopiero za Rzeszowem.
Dotychczas jechaliśmy koleją szerokotorową, „ruską”. Teraz była przesiadka na kolej „normalną”. Ogłoszono nam, że mamy na nią dwie godziny czasu, a jeśli ktoś nie zdąży, to zostanie z bagażem na stacji. Znowu jakieś typy coś kombinowały. W Rodatyczach ładowaliśmy się do pociągu dwa dni, a tu nam dają na wszystko dwie godziny. Przenosiny utrudniał fakt, że w transporcie była przewaga kobiet i dzieci oraz starsi wiekiem ludzie, ponieważ mężczyźni byli na wojnie. Były więc narzekania i wielki lament. Na domiar złego dostaliśmy zamiast krytych wagonów – węglarki. Podróżowaliśmy w nich z miejsca na miejsce jeszcze przez dwa tygodnie, a deszcz zimnymi strugami ochładzał co jakiś czas nasze rozklekotane nerwy. Socjalistyczna ojczyzna traktowała nas jak śmiecie i woziła jak śmiecie. Wszystko nam przemokło, wiele rzeczy uległo zniszczeniu.
Zajechaliśmy wreszcie na Śląsk poniemiecki, w okolice Bytomia. Domy i mieszkania były opuszczone, a mienie pozbawione właściciela. Niemcy zostali może wysiedleni przez swoich, a może w popłochu uciekli. Nasi ludzie prędko to zweryfikowali i zaczęli „szabrować”. Brzydko to wyglądało, ale taka była rzeczywistość. Zresztą, czego nie wzięli nasi, zabrali Sowieci, ponieważ wszystko traktowali jako wojenne trofeum. Moi parafianie obwiesili wagony taką ilością różnych gratów, że w końcu pociąg wyglądał jak jeż, który na każdym kolcu ma wbite jabłko.
Dotarliśmy do Kędzierzyna, ale władze chciały wysłać nas dalej na zachód. Ludzie jednak nie chcieli jechać za Odrę. Jedni uważali, że za Odrą nie będzie Polski, drudzy – że sytuacja jest przejściowa i niedługo powrócą na swoje. W Kędzierzynie staliśmy na stacji jeszcze tydzień. W dzień było jako tako, ale w nocy nie można było usnąć. Żołnierze sowieccy robili straszny hałas: rozmontowywali fabryki, semafory kolejowe, zapasowe tory i wszystko inne co dało się rozebrać i wywieźć do siebie. Czego nie mogli rozebrać, niszczyli. Już wtedy zrozumieliśmy, jak będzie wyglądać „przyjaźń polsko-sowiecka”. Przez tydzień trwały nasze targi z władzami, aż wreszcie przetoczono nas tylko na drugi brzeg Odry, do Koźla. Na stacji kozielskiej „mieszkaliśmy” jeszcze kilka dni. Posiłki gotowali ludzie w kotłach zawieszonych nad ogniskami, których długi szereg ciągnął się wzdłuż peronu.
Pewnego dnia posilałem się z jakiegoś saganu, zajadając ziemniaki okraszone skwarkami i popijając zsiadłe mleko, gdy dojrzałem w siedzącym na parkanie człowieku jakąś znajomą twarz. Był to woźny z VIII Gimnazjum we Lwowie, który przyjechał przed nami i już pracował; był tercjanem w gimnazjum kozielskim. Zapytałem go, czy nie potrzebują w tym gimnazjum księdza? Odpowiedział z cała powagą: – „Rozpatrzymy to z panem dyrektorem”. – Rozpatrzyli i zadecydowali po mojej myśli.
Następnego dnia zgłosiłem się w szkole. Dyrektor uskarżał się, że Kuratorium nalega na rozpoczęcie nauki, a on nie ma uczniów. Ślązaków Niemcy wysiedlili i jeszcze nie wrócili do domów, a wysiedleni ze wschodu Polacy jeszcze nie napłynęli. Poprosiłem o papier, ołówek i wróciłem na stację. Obszedłem wszystkie nasze wagony i spisałem młodzież nadającą się do gimnazjum. Rano nakazałem młodzieży zabrać stołeczki, ponieważ w szkole nie było mebli (mieścił się tam w czasie wojny szpital wojskowy) i przyprowadziłem dyrektorowi ten zastęp. Kuratorium mianowało mnie zastępcą dyrektora, przydzielono mi czteropokojowe, umeblowane mieszkanie i zaczęła się normalna praca. Moi parafianie rozmieścili się w domach Ślązaków w Większycach (przedmieście Koźla) i w sąsiednich wioskach.
Pracy było sporo. Prócz nauki w gimnazjum, zorganizowaliśmy wieczorowe kursy dla dorosłych: urzędników, oficerów, milicji, a nawet ubeków. Prawie całe miasto uczyło się, ponieważ niemal wszyscy znaleźli się w urzędach z „awansu społecznego”.
Gdy do Koźla przybył polski garnizon, odbyła się uroczystość pożegnania żołnierzy radzieckich i powitanie polskich. Byłem i ja na nią zaproszony. Przy okazji chciałem się dowiedzieć, czy dowódca naszej jednostki jest Polakiem. Zapytałem o to kapitana, który miał rysy typowego Semity. Zapytany wytrzeszczył na mnie swoje cebulaste oczy i wrzasnął: – „Co? On Polak? To jest „ruski Polak”. Ja jestem Polak sprawiedliwy, nazywam się Stern i pochodzę ze Lwowa!” – Roześmiałem się w duchu, ponieważ jego nos najlepiej świadczył o narodowości.
W pierwszych dniach pobytu w Koźlu pracowało się bardzo przyjemnie. Rzeczywistość była jeszcze prawdziwie polska, ludzie religijni. Młodzież w szkole przedwojenna, nastrojona patriotycznie w dobrym znaczeniu. W niedzielę – jak przed wojną – uczęszczała do kościoła w zwartym szyku a sam dyrektor sprawdzał obecność na egzorcie.
Dyrektor ówczesnego gimnazjum w Koźlu – dr filozofii Wojciech Czerwiński – był człowiekiem niezwykłym. Żarliwy Polak, katolik, wysoko wykształcony (trzy doktoraty) – zupełnie nie pasował do nadchodzącej rzeczywistości. Był do tego zagorzałym jej wrogiem, więc musiał z tego stanowiska odejść. Przygotowania do jego usunięcia były dla nas wszystkich, pracujących w szkole, bardzo nieprzyjemne. Zaczęły się naloty ubeków na gimnazjum. Co pewien czas zastawaliśmy rano szkołę zasypaną ulotkami antykomunistycznymi, potem następowały rewizje, przesłuchania i komedia śledztwa. Na odmianę znajdowaliśmy w piwnicach i różnych zakamarkach broń, granaty, amunicję, a potem były szykany. Dziwiliśmy się, że chce się ubekom to wszystko najpierw podrzucać a potem zbierać. Kilka razy dyr. Czerwińskiego aresztowano; zdarzało się to zwłaszcza przed głosowaniem czy wyborami oraz w związku ze sprawą Mikołajczyka. Dyrektor pod koniec 1948 roku został usunięty z pracy w Koźlu.
Jego następca – mgr filologii klasycznej Władysław Salomon – był zupełnie innego pokroju. Był to homo novus, komunista, wysługiwał się i płaszczył przed władzami dla kariery. Był nielubiany i przez nauczycieli, i przez uczniów. Ja pracowałem w tej szkole jeszcze jeden rok. (Z ramienia Rady Pedagogicznej byłem nawet opiekunem męskiej drużyny harcerskiej). W 1949 r., po zlikwidowaniu lekcji religii w szkołach – wyjechałem z Koźla na Wybrzeże.
Chciałbym wspomnieć jeszcze o dwu wydarzeniach w tym mieście w owym czasie.
Otóż wywiezieni przez Niemców (gdy zbliżał się front) Ślązacy zaczęli powracać do swoich domów. Wydawano im tymczasowe poświadczenia obywatelstwa polskiego. Pewnego dnia władze Koźla wezwały wszystkich do weryfikacji owych zaświadczeń i zamknęły ludzi w wielkiej hali sportowej. Trzymano ich tam do wieczora. W tym czasie „władza” – od starosty do ostatniego posługiwacza – kontrolowała przez cały dzień nie zaświadczania, lecz mieszkania Ślązaków. Gdy ci biedacy, wrócili wieczorem do domów, zastali puste ściany. Tak wyglądała repolonizacja Ślązaków w Koźlu. Wielu z nich orzekło wtedy, że nie chcą takiej Polski która ich okrada, i wyjechali na zachód, do Niemiec.
Siedziba milicji kozielskiej mieściła się w ładnej willi nad Odrą. Gdy willę tę remontowano, odkryto w ogrodzie (przy kopaniu dołu na wapno), masowy grób. Pogrzebani w nim byli zamożni Ślązacy, których obrabowano a później zamordowano. Sprawa szybko ucichła, ponieważ chodziło o milicję. Ta ponura historia jeszcze bardziej zniechęciła Ślązaków do socjalistycznej Polski i znów wielu wyjechało do Niemiec.
2. Cegła – Gazeta I Liceum Ogólnokształcącego w Kędzierzynie-Koźlu
Krótka historia I Liceum
Mam opisać, jak zaczęło się organizowanie gimnazjum w Koźlu po wojnie w 1945 roku. Nie jest to obecnie zadanie łatwe. Od tych czasów minęło prze-cież czterdzieści lat (wspomnienia spisane w 1985 r. RED.). Wiele spraw zatarło się w pamięci. Mogę więc podjąć się opisać to, co w mojej pamięci mocniej się utrwaliło i w czym osobiście brałem udział.
Siódmego maja 1945 roku wyjechałem transportem kolejowym z całą moją parafią spod Lwowa. W szalonym tempie zajechaliśmy do Bytomia. Wieźli nas szerokotorową koleją kolejarze sowieccy i pewnie chcieli wykonać swoje zadanie przedterminowo, zgodnie z zasadą stachanowską. W Bytomiu w takimże tempie przeładowano nas z wagonów krytych na węglarki. W tych węglarkach wędrowaliśmy dość długo, bo do Kędzierzyna dotarliśmy dopiero 20 maja. Przez ten czas deszcz codziennie zlewał nas obficie i studził nerwy, rozklekotane długim, męczącym i bezcelowym podróżowaniem. Przemoczone były nasze bagaże, przemoczeni i zmarznięci byliśmy wszyscy. W Kędzierzynie, na peronie rozpalono liczne ogniska, przy których staraliśmy się zagrzać i wysuszyć nasze przemoczone ubrania. Wnet na peronie zjawiło się kilku chłopców z orzełkami na czapkach. Przysiedli przy ogniskach i wydawało się, że też chcą się ogrzać. Nie zwracaliśmy na nich uwagi. Po chwili owi chłopcy ulotnili się, a nasze ogniska zaczęły wylatywać w powietrze. Okazało się, że byli to niemieccy dywersanci. Powkładali w ogniska petardy i zwiali. Tak nas przywitał Śląsk.
W Kędzierzynie staliśmy cały tydzień. Władze usiłowały wysłać nas dalej na zachód, lecz ludzie nie chcieli dalej jechać i przez tydzień w tej sprawie toczyły się spory. Po tygodniu przetoczono nasz pociąg do Koźla. Na stacji kozielskiej też mieszkaliśmy w naszych węglarkach cały tydzień. Prowadziliśmy tu koczownicze życie. Posiłki gotowano w kotłach zawieszonych nad ogniskami, których długi szereg rozpalono wzdłuż peronu.
Ja z tego tytułu, że byłem głównym konwojentem transportu, miałem przywilej korzystania z każdego kotła. Naturalnie korzystałem z tego, w którym zauważyłem lepsze kąski. Pewnego dnia, gdy tak posilałem się, zajadając z jakiegoś sagana ziemniaki mocno okraszone skwarkami i popijając zsiadłym mlekiem, zobaczyłem znajomego człowieka, który siedział na przydworcowym parkanie i przyglądał się nam. Był to pan Michał Hajdun, zawodowy woźny szkolny, przed wojną pełnił tę funkcję w VIII Gimnazjum we Lwowie, a podczas niemieckiej okupacji pracował w młynie w mojej parafii.
Podszedłem do niego i spytałem, co tu robi? On odpowiedział, że przyjechał wcześniej i już pracuje w swoim zawodzie, bo jest woźnym w kozielskim gimnazjum. Spytałem więc, czy w tym gimnazjum księdza nie trzeba? Pan Hajdun odpowiedział z całą powagą: „Rozpatrzymy to z dyrektorem”.
Jakoż rozpatrzyli i dnia następnego przyniósł mi pan Hajdun odpowiedź, że jeżeli chcę, to mogę zgłosić się u dyrektora. Byłem tutaj na obcym terenie i nie miałem prawa prowadzić duszpasterstwa z moimi parafianami. Stałem się więc bezrobotnym księdzem, a że nie miałem nic lepszego do roboty, poszedłem i zgłosiłem się u dyrektora.
Tak się dla mnie zaczęło życie w Koźlu. Spotkanie z dyrektorem było też „sui generis” (w swoim rodzaju, RED.). Dyrektor dr Wojciech Czerwiński, gdy mnie zobaczył ubrudzonego, osmolonego, od dwóch tygodni nie golonego, w jakimś brudnym, podartym prochowcu, zmierzył mnie „od stóp do głów”. W oczach jego wyczytałem wielką wątpliwość, czy ma przed sobą rzeczywistego księdza. Zaczął nawet ze mną jakiś dyskurs na temat teologiczny. Gdy upewnił się, że jestem „sprawiedliwym” księdzem, zaczął mówić o swoich kłopotach. Opowiadał, że znalazł się w bardzo nieprzyjemnej sytuacji. Kuratorium nagliło, by rozpoczynał naukę, a tymczasem on nie miał z kim zaczynać. Nie było jeszcze młodzieży. Niemcy ewakuowali ludność z obawy przed zbliżającym się frontem i w tym czasie Ślązacy jeszcze nie zdążyli wrócić do swoich domostw. Repatrianci też jeszcze nie napłynęli. Większość domów w mieście i okolicy świeciła pustkami.
Gdy dyrektor skończył utyskiwania, poprosiłem go o kawałek papieru i coś do pisania. Dał mi to, o co prosiłem, ale znów spojrzał na mnie jak na dziwaka. A ja z tym papierem obszedłem wszystkie wagony naszego pociągu i spisałem młodzież, która nadawałaby się do gimnazjum. Następnego dnia kazałem tej młodzieży zabrać stołeczki i poprowadziłem do szkoły, w której nie było jeszcze ławek. Niemcy urządzili w niej szpital wojskowy, a sprzęty szkolne zostały zniszczone lub wywiezione do okolicznych wiosek.
Gdy dyrektor ujrzał ten repatriancki zastęp liczący kilkunastu chłopców, ucieszył się bardzo. Dołączył ich do zapisanej już garstki Ślązaków i z tej grupy, liczącej ok, 50. uczniów utworzył dwa oddziały. Ponieważ w tym czasie oczyszczonych już było kilka sal, w połowie czerwca rozpoczęliśmy z tymi grupami kurs repolonizacyjny. Uczyliśmy we trójkę, bo oprócz dyrektora i mnie był jeszcze pan Tadeusz Ślósarz, który do Koźla przybył razem z dyrektorem.
Tak się dla mnie szczęśliwie złożyło, że kierownikiem biura mieszkaniowego był w tym czasie też znajomy magister prawa, który za okupacji pracował z p. Hajdunem we wspomnianym młynie. Przydzielił mi mieszkanie przy ulicy Piastowskiej nr 44, która wtedy nazywała się jeszcze ul. Kolejową. Chociaż mieszkanie to znajdowało się wysoko, bo na trzecim piętrze, to jednak z wielką przyjemnością przeniosłem się tam z węglarki.
Parafianie moi też mieli dość podróżowania w węglarkach i zdecydowali się tymczasowo zamieszkać w Większycach, w pustych jeszcze domach.
W szkole tymczasem staraliśmy się o zdobycie jakiś niezbędnych dla uczniów sprzętów.
Najwięcej zasłużył się w tej dziedzinie p. Hajdun. Zawyrokował, że szanująca się szkoła musi mieć fortepian, bo przy czym będzie się ćwiczyć śpiew na różne uroczystości szkolne? Wytropił nawet porządny jeszcze instrument w opuszczonym domu poniemieckim i planował dostarczyć go szkole następnego dnia. Tak się złożyło, że ten sam fortepian zauważyli też żołnierze sowieccy i postanowili wyszabrować go tegoż dnia. P. Hajdun jednak wcześniej przyszedł ze swoimi ludźmi i wyniósł instrument. Spóźnieni żołnierze ścigali naszych, ale doścignąć nie zdołali, tylko posłali za nimi kilka serii z automatu. Na szczęście nic się nikomu nie stało. P. Hajdun triumfalnie wniósł swoją zdobycz do auli szkolnej a owe serie zaliczyliśmy na poczet salwy honorowej przyszłej „przyjaźni polsko-sowieckiej”.
W tym okresie przeżywaliśmy różne wydarzenia poza szkołą, a że jakoś rzutowały na sprawy szkolne, o nich wspominam.
Piątego lipca komendantura sowiecka przekazała władzę urzędom polskim. Pożegnaliśmy odchodzące wojska radzieckie, a dziewiątego lipca powitaliśmy wojsko polskie, które w liczbie jednego dywizjonu na stałe przybyło do Koźla.
Tymczasem kurs repolonizacyjny dobiegał końca, a ja nie miałem jeszcze zatwierdzenia władz szkolnych na nauczyciela w państwowej szkole. Z tym zatwierdzeniem miałem trochę kłopotu. Kuratorium żądało ode mnie misji kanonicznej, czyli upoważnienia do nauczania religii, wydanego przez kompetentną władzę kościelną. W tym czasie Opolszczyzna nie miała jeszcze własnej władzy kościelnej. Przed wojną bowiem pod względem administracji kościelnej podlegała biskupowi wrocławskiemu. W roku 1945 biskupem wrocławskim był kardynał Bertram, ale był on niedostępny – nie pamiętam już dlaczego. Nie było więc na tym terenie odpowiedniej władzy kościelnej, która mogła wystawić mi misję kanoniczną.
Z kłopotu tego wybawił mnie kozielski proboszcz ks. Breitkopf.
(Proboszcz w Koźlu sprzed wojny, pochodził z Gościęcina. Odprawiał przed wojną msze św. w języku polskim i niemieckim, przesłuchiwany przez Gestapo, niewygodny dla władz nazistowskich – dbał o parafian bez względu na język. W 1945 ta sama dbałość okazała się ideowo niepoprawna w oczach radzieckich władz miasta. Nie uzyskał zgody na pozostanie w Koźlu, wysiedlony do Niemiec w październiku 1945 r. Zmarł w 1953r. w Berlinie. (Dop. red. wg książki ks. dr. Alfonsa Schuberta „Zarys historii parafii…”, Kędzierzyn-Koźle, 2000.).
Jako dziekan miał prawo upoważnić kogoś do nauczania religii na swoim terenie. On też wystawił mi tymczasową misję kanoniczną, którą kuratorium uznało za wystarczającą.
Po uzyskaniu tego dokumentu, dyrektor Czerwiński zawiózł mnie do kuratorium w Katowicach, gdzie wreszcie otrzymałem zatwierdzenie na nauczyciela religii w gimnazjum kozielskim. Dokument ten, wydany 18 lipca 1945r., posiadam do dziś, a stwierdza on, że od 15 czerwca 1945r. pełniłem obowiązki nauczyciela religii w gimnazjum kozielskim.
W tymże kuratorium dyrektor Czerwiński zgłosił moją kandydaturę na swego zastępcę.
Wkrótce z tego skorzystał i po ukończeniu kursu zdał mi władzę w gimnazjum, a sam wyjechał na urlop, gdyż był to czas wakacyjny i czas żniw, a on miał posiadłość ziemską w okolicach Umyślenia. Wyjechał też p. Tadeusz Slósarz na miodobranie w rodzinnej miejscowości. W Koźlu z personelu szkolnego zostałem więc tylko ja z p. Hajdunem.
Choć rządy nasze wypadły na „sezon ogórkowy”, to jednak nie były nieproduktywne. P. Hajdun nawiązał zaraz kontakt z wojskiem polskim. Wypożyczono mu kilka samochodów i z polskimi żołnierzami zwiózł resztę ławek i innego sprzętu szkolnego z sąsiednich wiosek.
Ja w tym czasie przyjąłem do gimnazjum sporo młodzieży, która ustawicznie napływała ze wschodu i zachodu. Ze wschodu tj. ze Lwowa przybyła do Koźla także w tym czasie P. Jorkaschowa, którą przyjąłem do pracy w naszej szkole.
Prędko kończyły się wakacje, a z nimi kończyła się moja władza w gimnazjum. Wrócił dyrektor, odebrał mi rządy i zapędził do roboty.
Nowy rok szkolny 1945/46 rozpoczął się normalnie. Mieliśmy już pełne gimnazjum i liceum. Dyrektor dał mi sporo roboty, bo zlecił mi oprócz religii, nauczanie matematyki i łaciny w klasach niższych oraz geografię w klasach wszystkich. Wymawiałem się twierdząc, że nie mam kwalifikacji. Dyrektor wtedy zapytał mnie: „Czy dyplom magistra teologii otrzymał ksiądz z awansu społecznego? Bo widziałem, że został on wydany przez Uniwersytet Jana Kazimierza we Lwowie. Zapewne ksiądz wie, że taki dyplom uniwersytecki upoważnia akademika do samodzielnej pracy naukowej. W naszej obecnej sytuacji, gdy brak jest nauczycieli, dyplom ten nie tylko upoważnia, ale też zobowiązuje!”.
Na takie dictum dyrektora nie znalazłem odpowiedzi i zabrałem się do powierzonej mi roboty.
Praca szkolna w tym czasie była przyjemna. Młodzież była dobrze przygotowana, a co najważniejsze – chętnie garnęła się do nauki. Z czasem przybywali nowi nauczyciele i obejmowali wakujące przedmioty.
Przybyła P. Mudrykówna i odebrała mi łacinę. Zjawił się jakiś matematyk i uwolnił mnie od tego przedmiotu. Przy geografii pozostałem we wszystkich klasach do końca mego pobytu w tym gimnazjum. Na Zaduszki 1945r. dyrektor też wyjechał w swoje rodzinne strony i znów przekazał mi władzę. W tym czasie – było to pierwszego lub drugiego listopada – zjawił się w moim mieszkaniu starszy pan w towarzystwie młodszego, obaj objuczeni podróżnymi sakwami. Był to pan Józef Balwirczak, który w towarzystwie syna przyjechał do Koźla w poszukiwaniu pracy. Otóż i pana Balwirczaka przyjmowałem do pracy w gimnazjum kozielskim.
Od czasu do czasu w tym okresie odwiedzały Koźle wędrowne teatry, wystawiając różne sztuki. Oglądaliśmy też „Halkę” Moniuszki, odegraną przez Operę Bytomską. Społeczności kozielskiej bardzo się spodobała. Po tej operze orzekliśmy z dyrektorem, że wypada, by nasze gimnazjum też złożyło jakąś ofiarę na ołtarzu Melpomeny.
Ze względu jednak na trudne warunki finansowe szkoły nikt z grona nauczycielskiego nie chciał podjąć się takiej pracy, bo uważano, że jest ona niemożliwa do wykonania.
Mimo tych trudności ja pierwszy oświadczyłem dyrektorowi, że podejmuję się i mam zamiar wystawić „Jasełka” według tekstu Lucjana Rydla. Uzyskawszy zgodę dyrektora, zabrałem się do realizowania mojego zamiaru.
Młodzież bardzo chętnie podzieliła się rolami i opanowała je znakomicie. Reżyserowałem sam. Wnet wyłoniły się problemy i to trudne np. nie mieliśmy odpowiednich strojów. Mawiali praktyczni starożytni: „est modus in rebus” (z łac.: jest sposób w sprawie (dop. red.) Ten modus znalazł się w „Kole Rodzicielskim”. Pomogły panie. Zajęła się tym matka Ryszarda Stolfa, pani Stefania Stolfowa i razem z panią Eugenią Kotowiczową sporządziły z koców, prześcieradeł i różnych szmatek tak udane kostiumy, że posądzano nas, iż wypożyczyliśmy je w teatrze.
Potrzebne były także zbroje dla żołnierzy rzymskich. Te znów w mistrzowski sposób skonstruował z tektury i sobie tylko znanych materiałów Marian Szabunio tak, że wyglądały jak prawdziwe.
Trzeci problem stanowiła orkiestra. Potrzebny był akompaniament dla kolęd i pastorałek jasełkowych. Miałem do nich nuty jeszcze z czasów kleryckich i sam zorganizowałem orkiestrę. Pamiętam jeszcze uczniów, którzy grali w tej orkiestrze byli to bracia Zabiegowie Jerzy i Janusz, bracia Derejowie Wiesław i Waldemar, Franciszek Koszyński, Kampa.
Problemem czwartym okazała się scena. I tę zbudowaliśmy w auli sposobem społecznym. Kulisy i wszelkie dekoracje projektował p. Balwirczak, bo był nie tylko polonistą, ale też artystą malarzem. Wykonał je przy pomocy bardzo uzdolnionego rysownika Artura Paribka.
Odegraliśmy więc te „Jasełka”. Wypadły wspaniale. Zrobiliśmy furorę. Opinia publiczna przyznała nam drugie miejsce po „Halce” wśród dotychczas wystawionych w Koźlu sztuk scenicznych. P. Balwirczak zachęcony naszym sukcesem, zagarnął moich aktorów i wystawił śląską sztukę „Józef Lompa”.
Po nim monopol sceniczny w całości przejęła p. Jorkaschowa. W okresie swojej pracy w gimnazjum kozielskim przygotowała wiele przedstawień. Ona też pierwsza stworzyła dobry czterogłosowy chór mieszany, który uświetniał uroczystości szkolne i występował też poza szkołą, a pracę w tej dziedzinie umożliwiał jej zdobyty przez p. Hajduna fortepian.
Jeśli chodzi jeszcze o mnie, to oprócz przedpołudni, miałem jeszcze lekcje na wieczorowych kursach dla dorosłych. W tym czasie prawie całe społeczeństwo kozielskie dokształcało się. Utworzono kursy dla urzędników, wojskowych, milicji i urzędników UB. Na wszystkich kursach wykładałem geografię, a także logikę. Umowy o zatrudnienie na tych kursach posiadam do dziś.
Skreślone wspomnienia dotyczą tylko mojego osobistego udziału w organizowaniu kozielskiego gimnazjum i pracy w tej szkole. O należyte funkcjonowanie szkoły troszczył się dyrektor dr Wojciech Czerwiński. Dbał o wszystko, kierował wszystkim, pomagał, doradzał, zachęcał, wspierał finansowo w granicach ówczesnych możliwości. Był duszą i sercem szkoły.
Sercem, bo pracował nie dla kariery czy sławy, lecz dla młodzieży. Był duszą, bo ożywiał wszelkie poczynania swoją niestrudzoną inicjatywą. On kochał młodzież i na tym polegała jego wielkość. Organizowanie szkoły po zniszczeniach wojennych było trudne. Nie mieliśmy ławek, podręczników, nawet nie było na czym pisać. Pracowaliśmy jednak z zapałem i pomogliśmy naszym następcom, doprowadzić szkołę do rozkwitu, jakim obecnie się szczyci.
A my, za nasz pionierski trud też zostaliśmy wyróżnieni – i to sposobem łatwym i zwyczajnym – ot, przez „kopniaczki”. Dyrektor Wojciech Czerwiński otrzymał go w 1948 roku, a ja w listopadzie roku następnego. Wojciech Czerwiński tego „odznaczenia” nie przeżył, ja jakoś wałęsam się jeszcze po świecie.
Po tym wszystkim przychodziła mi na myśl maksyma starożytnego mędrca, który mawiał: „Sic transit gloria mundi!” (łac. Tak mija chwała świata! RED.). Myślałem też często o naszym rodzimym porzekadle, iż taki los snadnie każdemu przygodzić się może.
Takie to są moje wspomnienia o organizowaniu gimnazjum kozielskiego. Czy są one ciekawe? Sami osądźcie!
Ks. mgr Kazimierz Orkusz
zdjęcia z II połowy lat 40 XX wieku z I LO w Koźlu i z III Zjazdu I LO w Kędzierzynie-Koźlu:
3. Śmierć kapłana stulatka – Gość Gdański z 05.11.2006 r.
W niedzielę 22 października 2006 r. w Centrum Pomocowym im. św. Ojca Pio w Gdyni zmarł ks. Kazimierz Orkusz, przeżywszy 100 lat, w tym 72 lata w kapłaństwie. Syn rolników Józefa i Władysławy z domu Domańskiej urodził się 22 lipca 1906 r. w miejscowości Ostrowczyk pow. Trembowla w województwie Tarnopolskim. Po ukończeniu liceum w Trembowli wstąpił w 1927 r. do Seminarium Duchownego we Lwowie i jako kleryk odbywał studia na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie w latach 1927–1934. Wyświęcony na kapłana archidiecezji lwowskiej 24 czerwca 1934 r. pełnił następujące funkcje duszpasterskie: był wikariuszem i katechetą w Jagielnicy (1934–1936), a następnie administratorem parafii w Sidorowie (1936–1938), Krowince (1938–1939) i Wołczuchach (1939–1945). Po repatriacji pracował jako katecheta w Gimnazjum Ogólnokształcącym w Koźlu na Śląsku Opolskim (1945–1949). W grudniu 1949 r. przybył do diecezji gdańskiej i rozpoczął pracę jako wikariusz i kapelan szpitalny przy kościele Chrystusa Króla w Gdańsku (1949–1950), a następnie był wikariuszem w parafii św. Jadwigi i katechetą w IV Gimnazjum Ogólnokształcącym w Gdańsku Nowym Porcie (1950–1953). Od 18 sierpnia 1953 r. przez 34 lata był administratorem parafii św. Anny w Gdańsku Letniewie. 15 sierpnia 1987 r. przeszedł na emeryturę i zamieszkał na plebanii parafii Serca Jezusowego w Gdańsku Wrzeszczu, służąc nadal w miarę sił i możliwości pomocą w duszpasterstwie parafialnym. Z uwagi na potrzebę stałej opieki ostatni rok przebywał w Centrum Pomocowym Caritas im. św. Ojca Pio w Gdyni. Arcybiskup metropolita gdański w uznaniu gorliwej pracy kapłańskiej uhonorował ks. Kazimierza Orkusza godnością Kanonika Honorowego Kapituły Archikatedralnej Gdańskiej 4 marca 1996 r. Uroczystości pogrzebowe rozpoczęły się we wtorek 24 października 2006 r. Mszą św. pogrzebową pod przewodnictwem abp Tadeusza Gocłowskiego, metropolity gdańskiego w kościele Serca Jezusowego w Gdańsku Wrzeszczu. Ks. Orkusz został pochowany na Cmentarzu Łostowickim w grobowcu kapłanów gdańskich.
Zagadka
Ks. Orkusz urodził się 22 lipca 1906 r. Pytanie czy w miejscowości Mogielnica, jak wspomina, czy w Ostrowczyku w powiecie Trembowla, jak podaje Gość Gdański? W księdze parafii Trembowla, do której przynależał Ostrowczyk nie ma wpisu jego chrztu.
Źródło: https://www.agad.gov.pl/, sygn 1895
Księgi chrztu parafii Mogielnica z lat 1896-1943 znajdują się w archiwum USC Warszawa oraz AP Radom.
Wystąpiłem do III Wydziału Rejestracji Stanu Cywilnego i Ksiąg Zabużańskich Urzędu Stanu Cywilnego z siedzibą w Warszawie o metrykę urodzenia Kazimierza Słuczana-Orkusza, syna Józefa i Władysławy Larysy z domu Dumańskiej, urodzonego w dniu 22 lipca 1906 roku w Mogielnicy.
W odpowiedzi Wydział powiadomił, że odnalazł poszukiwaną przeze mnie osobę. Według urzędu, zgodnie z księgą chrztów parafii Mogielnica pod wymienioną przeze mnie datą urodził się Kazimierz Słuczan-Orkner syn Józefa i Władysławy Larysy z domu Dumańska (nr ZB-705/16/1906).
Ksiądz urodził się, tak jak podawał – w Mogielnicy. Z powyższego wynikałoby także, że rodzina zmieniła nazwisko ze Słuczan-Orkner na Słuczan-Orkusz. Tak jednak nie jest. Już sam wpis jest czytelny i wyraźnie jako ojca Kazimierza podano „Józef de Słuczan Orkusz”.
wpis urodzenia ks. Kazimierza Orkusza w księdze chrztów parafii w Mogielnicy
Wątpliwości rozwiewa także „Geneteka”. Można się z niej dowiedzieć, że ani w Mogielnicy, ani w Trembowli nie występuje nazwisko Orkner, tylko Orkusz. Wpisy w księgach tych miejscowości to potwierdzają. Wątpliwości ostatecznie rozwiewa wpis urodzenia we wsi Porchowa zawarty w księdze chrztów parafii Barysz dwójki rodzeństwa księdza, bliźniaków Marii i Jana. Dwa lata przed narodzinami Kazimierza, nazwisko brzmiało Orkusz, a nie Orkner. O zmianie nazwiska nie mogło być mowy.
wpis urodzenia rodzeństwa ks. Orkusza w księdze chrztów parafii w Barysz
Urząd Stanu Cywilnego błędnie odczytał z księgi parafii Mogielnicy nazwisko do swoich rejestrów.
źródła:
– „Głosy Podolan” – numery 20, 21, 22, 23, 27, https://www.wbc.poznan.pl/
– Archiwalia I LO im. H. Sienkiewicza w Kędzierzynie-Koźlu skany zdjęć wykonał Pan Ryszard Więcek
– Archiwum Główne Akt Dawnych
– www.wikipedia.org
– www.kresy.pl
– https://polona.pl/
– Gość Gdański z 05.11.2006 r.
– korespondencja z Urzędem Stanu Cywilnego Miasta Stołecznego Warszawy z XI-XII 2021 r.
– https://geneteka.genealodzy.pl/
Do pobrania:
Głosy Podolan nr 20:
https://mega.nz/file/rDBCFB5a#NZCc0MMEYW7x61MIfe3_Z9wq05DHup4xmt2cBUhvlBI
Głosy Podolan nr 21:
https://mega.nz/file/nXYQCTJa#9BujoGh1XmJEmaudSMV0u0agVi0dyL_awoiNNzWnDMI
Głosy Podolan nr 22:
https://mega.nz/file/GCIE0bAY#GR5UD7qoB7J7A3Dyr00pr6ppMREpLmqM9sXXpjjfdaA
Głosy Podolan nr 23:
https://mega.nz/file/LbB2zTrZ#sE4yshG1B-64_TcvDES9CV-aHajbDhrDzNdtLzGohO8
Głosy Podolan nr 27:
https://mega.nz/file/mKRQATRD#7XiqtRmmGMCZv3Yl1UFdGuOdti8jqcoiV5PIY3aI2c4
Cegła – gazeta I LO w Koźlu marz-2021:
https://mega.nz/file/6fQwjJ7Y#J4kAdaKn0793j0zP_MQ_XruSAJT4u6vkrUtHP8tg830
Gość Gdański z 05.11.2006 r.:
https://mega.nz/file/nT5VWKRA#Sf2zHwib7QCGIbCDHAaZ8MAOSzRiDIAKRsk25g1JZIU