Przejdź do treści

zesłanie Kiszków

  • przez

Z Dolinian do Żukowa
Należy zacząć od tego, że Kiszkowie pochodzą z Gródka Jagiellońskiego. Stefan Kiszko, ożeniwszy się z Zofią z domu Bedryj, wdowie po Andrzeju Kohucie, zamieszkał u niej we wsi Doliniany, pod Gródkiem Jagiellońskim w Małopolskiej Wschodniej, niedaleko Lwowa (obecnie Dolynyany, Ukraina).
Jak wspominali, mieszkali na tzw. Parcelacji, a ich sąsiadami były rodziny Horoszko, Bujak, Kaliciak, Culic, Łobodzic, Chruściel oraz żydowska – Toodorów. Mieli tam ok. 12 morgowe gospodarstwo z drewnianym domem krytym blachą.
Zofia i Stefan Kiszkowie niedługo przed wojną w 1938 r. sprzedali swoją własność w Dolinianach żydowskiej rodzinie i zakupili od państwa ok. 28 morg pól i 5 morg łąk pod wsią Żuków w województwie tarnopolskim, w powiecie Złoczów (obecnie Zhukiv, Ukrainia). Gdy przybyli do Żukowa w obrębie tzw. parcelacji żukowskiej mieszkało w domach już 16 rodzin.

Jesienią Kiszkowie zamieszkali w budynku byłej stajni, przerobionej na mieszkania dla osadników. Mieścił się on w dworze ziemiańskim Lukaczera. Tam spędzili zimę z 1938 na 1939 rok. W nowym miejscu Kiszkowie zamieszkali tuż przed żniwami w 1939 r.
We wsi mieszkała rodzina Trybusów, która znała się w zasadzie na wszystkim. Potrafili podkuć konia, wymienić lemiesze w pługu, naprawić sprzęt rolniczy. Życie codzienne mieszkańców sprowadzało się przede wszystkim do ciężkiej pracy w gospodarstwie i na polu. Nie było czasu na zabawy i na odpoczynek. Tylko praca. 
Pod koniec lat 30-tych XX wieku coraz bardziej pogarszały się stosunki polsko-ukraińskie. Winę za to ponosili popi, którzy z ambony namawiali do wypędzania Polaków ze swoich gospodarstw. Przymykali oczy na napady, pobicia a potem na zabójstwa. Nie było już sąsiedzkiej pomocy, a pojawiła się wrogość Ukraińców wobec Polaków.
Jednego razu Zofia Kiszko poszła do cerkwi na mszę, bo miała bliżej. W kościele było pełno ludzi. Duchowny wszedł na ambonę i zamiast głosić Słowo Boże, zaczął zamawiać do złych czynów wobec Polaków. Chciał skłócić sąsiadów, żeby wywołać nienawiść. Krzyczał do Ukraińców, by wypędzali Polaków z wioski.
Kiszkowie twierdzili, że winę za te stosunki również ponosił rząd polski. Jeżeli państwo sprzedawało ziemię na Kresach, to powinno to robić na równych zasadach, bowiem to Polacy byli uprzywilejowani. Inne narodowości patrzyły na Polaków z zawiścią i tak się zaczęło.

Zesłanie
Niedługo dane było im się nacieszyć gospodarstwem. O wybuchu wojny, Kiszkowie dowiedzieli się z radia. Po wybuchu II wojny światowej, przy bierności Anglii i Francji oraz zajęciu wschodnich ziem Polski przez drugiego zaborcę – Związek Radziecki, skończyło się zwykłe życie.
Po wejściu Sowietów do Żukowa Ukraińcy zakładali na rękawy czerwone opaski. Chodzili nocami po okolicznych wioskach, a potem strzelali do bezbronnych ludzi. Tak było np. w Skażenicy. Sowieci natomiast zapędzili Polaków na skraj wioski, nad brzeg rzeki Gniła Lipa i pozwolili patrzeć, jak Ukraińcy z folwarku wynoszą cały dobytek. Kradły nawet dzieci. Polacy bali się cokolwiek zrobić, bo mogliby zostać pobici przez Ukraińców lub zabici przez Sowietów. Jak strażnicy NKWD postawili pod ścianą zarządcę folwarku, Żyda Lindena, to ten ze strachu w ciągu jednej chwili osiwiał. Był porządnym człowiekiem, a jego dzieci studiowały we Lwowie. Kiszkowie nie wiedzieli, co się z nim stało. Po dwóch tygodniach przyszło zarządzenie, że całe mienie Ukraińcy mają zwrócić, bo to mienie państwowe.
Pierwsze miesiące panowania Sowietów były bardzo ciężkie. Całe szczęście, że mieszkańcy Żukowa mieli duże zapasy żywności, chowane po spiżarniach, stodołach, piwnicach i szopach.
Chłopi musieli oddawać obowiązkowo żywność na rzecz państwa sowieckiego (tzw. „kontyngenty żywnościowe”), wszyscy Polacy byli zastraszani itd. Przygotowano ostateczne usunięcie śladów polskości na Kresach Wschodnich.
W dniu 10.02.1940 r. zaczęła się I zsyłka Polaków na Sybir. Celem jej było pozbycie się tzw. wrogów ustroju, czyli tzw. warstwy żywej narodu, zwłaszcza osób, działających zawsze w kierunku walki o wolność Polski, takich jak ziemiaństwo czy bogatszych, mogących wesprzeć taką działalność. Wywożeni wtedy byli również ludzie wskutek donosów czy osobistych porachunków. Duży udział w tym mieli zwolennicy komunizmu, zwłaszcza Żydzi, pomagający tworzyć wykazy osób przeznaczonych do zesłania, oraz Ukraińcy z zawiści czy chęci wzbogacenia się.
Kiszkom zazdroszczono dużego domu. Ich rodzinę władzom sowieckim wskazał „sołtys wsi” – Ukrainiec. Tak oto Kiszkowie jako kułaki znaleźli się w pierwszej zsyłce, tej niespodziewanej.

Zapewne za to, że Kiszkowie byli „bogatymi” chłopami – bo się czegoś dorobili, stali się wrogami ustroju sowieckiego. Musieli więc, jak się okazało, na zawsze opuścić swoją ziemię.
Zaskoczono ich po północy. Sowieci przyjechali 2-3 saniami. Do domu weszło dwóch wojskowych niskiego wzrostu, uzbrojonych w broń z bagnetami. Na zewnątrz ich dom został obstawiony wojskiem. Strażnicy mieli psy, które bardzo ujadały. Dano pół godziny na przygotowanie się. Przez cały ten czas wszyscy płakali.
Rzekomo w poszukiwaniu broni zaczęli przeczesywać dom i nikomu nie pozwalali się ruszyć. Po tym wszystkim, dom wyglądał jak pobojowisko. Meble zostały powyrzucane, pościel rozrzucona, mąka wysypana, a szkło potłuczone.
Po wejściu do domu zapytali głowę rodziny, czy ma broń, na co on stwierdził, że miał, ale zdał, po wejściu Sowietów i pokazał zaświadczenie od miejscowego komendanta. Nkwudzista nie umiał czytać. Powiedział mu, żeby się szybko ubierał. Na to ten opowiedział, że nigdzie nie pójdzie. Nkwudzista krzyknął: „nie gadaj, tylko się ubieraj!” Zapytał więc, co może zabrać z domu, na co ten nkwudzista szyderczo odpowiedział: „wszystko sobie zabieraj, przecież to twoje”.
Na szczęście trafili również na zwykłego żołnierza. Uświadomił im, co się dzieje i co mniej więcej z nimi się stanie. Dzięki temu zabrano zapasy jedzenia takie jak zabita świnia, mąka, pieczywo, i inne. Zdążyli zabić kury i wsadzić je do worka. Już w pociągu je przyrządzono i wyrzucono flaki. Dzięki czemu mieli co jeść w czasie podróży.
Kto był przewidujący, to brał i wkładał na siebie jak najwięcej. Kiszkowie zabrali ze sobą wszystkie ubrania, zwłaszcza te ciepłe i grube. Podczas grabieży przez Sowietów i Ukraińców zboża, które było potem przewożone do pobliskiej szkoły (bo nie było gdzie), najstarsze dziecko, Maria zostało wysłane przez matkę na strych i zebrało ze sznurka wszystkie ubrania do worka. Jak to się okazało, to głównie one uratowały im życie. Ciuchy były na wagę złota, jeśli nie cenniejsze. Na Sybirze nie marzli tak jak inni, a w Kazachstanie ciuchy zamieniali na żywność i względnie nie głodowali.
Podczas zamieszania przy przeszukiwaniu domu, uciekł najstarszy syn Michał, ostrzeżony przez jednego z żołnierzy, że jadą na Sybir. Prześlizgnął się za stodołę i korzystając z nocy uciekł pomiędzy żołnierzami w pole. Nie wylądował na Sybirze, ale z początku gdy się błąkał, głodował. Dołączył potem do znanej samoobrony wicińskiej.

Przez Żuków wprawdzie przechodziła droga kolejowa, ale nie było dworca, więc pociągi się nie zatrzymywały. Wobec powyższego, całą rodzinę załadowano wraz z tobołami na sanie i ruszyli w śniegu przy około 30-to stopniowym mrozie ponad 20 km na dworzec kolejowy w mieście Złoczów, na wschód od Lwowa.
W Złoczowie czekał na zesłańców brudny, zakratowany skład towarowy. Wszyscy ściśnięci jak bydło zostali zamknięci od zewnątrz i byli pilnowani przez wojsko. Czekali na odjazd aż do nocy następnego dnia.
W podłodze była wydrążona dziura, która służyła za ustęp. Na środku stał żelazny piecyk, ale zwykle brakowało opału i było okrutnie zimno. Nawet gdy było czym palić, to rozgrzany do czerwoności piecyk, nie był w stanie nagrzać pomieszczenia, do którego przez szpary nawiewał śnieg. Rankiem, ściany oraz ubrania śpiących pokryte były śniegiem i szronem.
Dopiero po trzech dniach pociąg zatrzymał się i otworzono drzwi. Do tego czasu wszystkim skończyła się żywość i woda. Dzieciom z pragnienia popękały usta. Były pierwsze przypadki odwodnienia. Działo się z nimi coś nie do wyobrażenia. Był wielki płacz, z powodu nieludzkich warunków, ludzie mdleli, umierali.
Jechała z nimi zamożna rodzina, ubrana w futra, a jedynym majątkiem była czarna teczka. Mężczyzna palił papierosy, jednego za drugim. Nie mieli żadnego jedzenia. Ludzie z litości ich karmili.
Gdy podczas postoju pozwalano wyjść, kto tylko mógł i miał do czego, zaczął nabierać śnieg, by po jego roztopieniu, użyć go jako wody pitnej. Byli i tacy, którzy nie mogli się doczekać i jedli po prostu śnieg. Nabierano również śmierdzącą olejami wodę, wyciekającą z parowozu. Pijąc ją, nie czuli nawet smaku. Na bocznicach kolejowych, podczas postoju dawano tzw. kipiatok tj. gorącą wodę.
Średnio, co dwa, trzy dni otwierano wagony. Wtedy zesłańcy otrzymywali coś do jedzenia i picia i tak skład jechał przez trzy tygodnie.
Pamiętnym postojem był ten na dawnej granicy polsko-radzieckiej, ze względu na konieczność zmiany rozstawu kół. Ludzie płakali i śpiewali polskie pieśni.

Republika Komi

Kiszkowie tak naprawdę nie znaleźli się na Sybirze. Zesłano ich do Republiki Komi, która właściwie nie leży w tej krainie. Można powiedzieć, że tylko w Polsce, słowo Sybir jednoznacznie kojarzy się z nieludzką ziemią, cierpieniem, zesłaniem, śmiercią ale i oporem, walką o przetrwanie. Stąd dla Polaka obszar pod władaniem Rosji, gdzie zsyłano rodaków jest po prostu Sybirem (Syberią) i ta kraina dla nas jest większa niż w rzeczywistości. Sybirakami są nawet Polacy zesłani do europejskiej części obecnej Rosji.
Kiszkowie na zesłaniu znaleźli się w marcu 1940 r. Najpierw znaleźli się na dworcu w Kirowie. W tym miejscu czekali już ludzie na przewóz do miejsca zesłania. Niektórzy nawet dwa tygodnie. Kiszkowie nie czekali długo, tylko kilka dni.
Zawieziono ich do miejscowości Muraszy (Rosja, obwód kirowski, Muraszi) oddalonej około 110 km na północ od miasta Kirów. Na dworcu czekały na zesłańców samochody ciężarowe. Otrzymali tam do jedzenia ruski barszcz
i trochę chleba. W czasie jedzenia wszyscy płakali. Bali się, co się z nimi stanie. Nie mogli zrozumieć, co było powodem ich męki. Nie byli przecież żadnymi przestępcami. Do głowy przecież im przyjść nie mogło, że są wypędzeni z domów tylko za to, że są Polakami. Zastanawiali się tylko, czy dane im będzie powrócić do domu.

Ciężarówkami zawieziono ich do miejscowości Noszul (Rosja, Republika Komi, rejon priłuski, Noszul), oddalonej o ok. 100 km od Muraszy w kierunku stolicy Republiki Komi – Syktywkaru.
Jechali tam bardzo długo, ponieważ drogi były bardzo zaśnieżone i trzeba było często odrzucać zaspy nawianego śniegu. Plandeka okrywająca ciężarówkę była nieszczelna i często się zrywała, przez co lodowaty wiatr ze śniegiem wbijał się w twarze, a mróz przenikał do szpiku kości. Po dojechaniu do tego miasta, musieli się przesiąść na sanie, ale nie starczyło miejsca dla wszystkich. Mogli jechać tylko starcy, chorzy i dzieci. Pozostali musieli iść pieszo około 30 km w śniegu i mrozie. Spośród tych, którzy szli, wielu odmroziło sobie nogi, a kilkoro zmarło z wycieńczenia.
Ostatni odcinek „podróży” był najgorszy. Wiódł bowiem przez zamarzniętą dużą rzekę Łuza (Luza w pobliżu Noszulu), ponieważ nie było tu żadnych dróg. I tak znaleźli się w tajdze.
Zesłani w rejon priłuski trafili do przedsiębiorstw państwowych: Objaczewskiego Lestranchozu i Noszulskiego Lestranchozu (11 posiołków). Noszulski Lestranchoz był  największy. Tam trafili Kiszkowie.
Na miejscu umieszczono ich w osiedlu robotniczym (w drewnianych  barakach) – obozie Eksterden, w Trzecim Posiołku, w odległości koło 6 km od wsi Trudowik, gdzie był kołchoz, a blisko miasta Girkul w gotowych barakach wielorodzinnych. Mieszkali w baraku nr 1 razem z rodziną dwóch braci Wilków, z której tylko Lonka przeżyła Sybir.
Wspomnienia Kiszków i moje ustalenia po latach potwierdza jedenastotomowe dzieło rosyjskiego profesora Rogaczowa „Pokajanie”. W V tomie przywiezionym z Republiki Komi przez potomka zesłanych w to samo miejsce, pana Benedykta Pospiszyla, a dotyczącym polskich zesłańców, w wykazie wymienieni są Kiszkowie.

Imiona i nazwiska członków rodziny, oraz miejsce urodzenia i zamieszkania Stefana się zgadzają. Pomyłka jest u niektórych w roku urodzenia. Dzięki temu opracowaniu wiadomo, że rodzina ta została zesłana do miejsca o nazwie Jagszordin w rejonie priłuskim w Republice Komi.

Komi Autonomiczna Socjalistyczna Republika Radziecka była jednym z głównych obszarów rozsiedlenia obywateli polskich w latach 1940-1941 przez władze sowieckie z zajętych ziem II Rzeczypospolitej. W lutym 1940 r. trafili tam polscy osadnicy wojskowi i koloniści z Kresów Wschodnich. Uzyskali oni status specjalnych przesiedleńców (w nomenklaturze sowieckiej specpieriesielency-osadniki), co oznaczało, że osiedlono ich w specjalnych osadach pod bezpośrednim zarządem NKWD.
Już następnego dnia, bez żadnego odpoczynku trzeba było iść do pracy. Pracowali przy wyrębie lasu. W zasadzie pracę wykonywali wszyscy – mężczyźni, kobiety i młodzież, latem także dzieci. Wszyscy pracowali w tajdze, ponieważ innej pracy nie było. Nie wolno było się spóźnić.
Tam gdzie Kiszkowie przebywali, mrozy dochodziły do -50°C. Były częste przypadki odmrożeń: rąk, nóg i nosa. Zdarzało się, że drzewa pękały. Lato było krótkie, trwało trzy miesiące. Z bagien tajgi miliony komarów i meszek lgnęło do ludzi, roznosząc choroby. Umierano na przeróżne choroby; opieki medycznej nie było żadnej.
Każdy miał do wykonania określony rodzaj pracy. Jeżeli się nie wyrabiał, zmniejszano mu dawkę jedzenia, choć i ta była niewystarczająca. Za wykonaną pracę, każdy z zesłańców otrzymywał po 300g chleba na dzień na osobę pracującą po wykonaniu normy. Dostawali też przydział żywnościowy, który mogli wymieniać w sklepie kołchozowym na podstawową żywność, ale i tej tam nie brakowało. To wszystko i tak było za mało jak na liczną rodzinę Kiszków, zwłaszcza, że niepracujące dzieci nie dostawały nic. Zdarzało się, że gdy było -50°C to nikt nie pracował. Wtedy i pracujący nie otrzymywali żywności. Do najbliższej miejscowości było 18 km. Jeżeli ktoś miał co, to szedł tam wymienić to na żywność. Przeważnie wśród zesłańców robiły to osoby starsze, które nie mogły pracować, chodząc po domach…
Raz na zesłaniu się złożyło, że Kiszkowie 3 dni nie szli do pracy. Jak wspominali, wszyscy byli bardzo głodni, ale najbardziej odczuli to najmłodsi, Katarzyna i Włodzimierz (po wojnie Władysław). Dostali wtedy od rodziców garść suszonych jagód, ale to było za mało i za chwilę znowu dzieci płakały. By nie umrzeć z głodu, latem jedli nawet zupę z niedocenianego współcześnie pożywnego chwastu, jakim jest lebioda. Chwast ten w przeszłości wielokrotnie ratował życie głodujących.
Kiszkowie, tak jak i inni zesłańcy zbierali to, co dawał las, głównie grzyby i jagody. Jagody i grzyby suszyli na potem, bowiem zima w tym miejscu trwała 9 miesięcy. Które grzyby można było zbierać (nadawały się do jedzenia), nauczyły ich zesłane w latach rewolucji październikowej rodziny rosyjskie. Rodziny te uprzednio były bogate, ale w ZSRR, jako niewygodni, zostali zesłani na Sybir. Matka mówiła dzieciom, „jaki to Pan Bóg dobry, tyle zarodził grzybów”.
Pewnego razu dzieci zabłądziły w lesie. Błąkali się całą noc i nad ranem usłyszeli głosy. Jacyś ludzie pili wodę wzdłuż rowu. Bali się podejść, więc poczekali, aż odejdą. Szli później wzdłuż tego rowu i jakoś trafili z powrotem do posiołka (okazało się, że ten rów ich tam prowadził).
Na szczęście dla rodziny, na Sybirze Józef został piekarzem. Wprawdzie chleba nie wolno było przynosić, ale wynosił w nogawkach spodni odpady, bądź skórki z chleba, które były w piecu. Dzięki temu było im trochę lepiej niż innym zesłańcom.
Kiszkowie, jak i inni zesłańcy mieszkali w nieszczelnych, drewnianych barakach, ale było w nich ciepło, bowiem kobiety paliły w piecykach cały czas. Spali tak, jak inni – na pryczach. Również brakowało im środków czystości, jedzenia, odpoczynku i zdrowia. Za to pluskiew i pcheł było w nadmiarze. Osadzeni chorowali na czerwonkę, tyfus i malarię. Tak jak i wszystkich, trawiła ich tęsknota za swoimi stronami…
Dobrze, że Kiszkowie wzięli przezornie wartościowe przedmioty. Nie były to pieniądze, czy złoto. Na zesłaniu najwyższą wartość stanowiły ubrania czy nawet pierzyny. Na Sybirze bardzo brakowało ubrań… To, co zabrali ze sobą, pomogło im przetrwać i przeżyć.
Po dwóch latach, jesienią 1941 r. przyszedł upragniony czas wyzwolenia. Po wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej i podpisaniu umowy Sikorski-Majski zesłańcy polscy mogli się przemieszczać po obszarze ZSRR do ustalonych miejsc, do których władza pozwoliła wyjechać. Na mocy tej umowy zesłanym Polakom „wspaniałomyślnie” władza radziecka „darowała „przestępstwa” Polakom a zwłaszcza ich „wrogość wobec ustroju radzieckiego”.

Powstawało wojsko polskie. W sierpniu 1941 r. zgłosił się do niego na ochotnika Józef i został wysłany do miejsca tworzenia się jego jednostki – do Kazachstanu.
Nikt nie chciał spędzać drugiej zimy w Republice Komi, więc Kiszkowie, tak jak i inni Polacy, najpierw przygotowywali się do powrotu do domu. Niestety, okazało się to niemożliwe, również z tego powodu, że Niemcy opanowali Kresy Wschodnie. Wobec powyższego, Polacy opuszczali miejsca zesłania i udawali się w miejsca zawiązywania się wojska polskiego. Tylko tam ludność polska czuła się bezpiecznie. Jesienią 1941 r. Kiszkowie wyruszyli w podróż do Kazachstanu na listowne zaproszenie Józefa, który już dotarł tam wcześniej. Pisał do nich z Ługowoje. Wracali tą samą drogą, którą ich przywieźli, tylko tym razem pieszo.

Kazachstan
Dzięki temu, że Józef Kiszko wstąpił do wojska polskiego z II zeszytu „Spisu rodzin wojskowych wywiezionych do ZSRR” Ministerstwa Obrony Narodowej – Wydziału Rodzin Wojskowych, sporządzonego na dzień
01.01.1943 r. a znajdującego się, w Instytucie Polskim i Muzeum im. gen. Sikorskiego (nr spisu w archiwum 138/283), opracowanego przez byłego attache wojskowego RP w ZSSR ppłk. dypl Rudnickiego i podległych mu ludzi, wiemy, jak nazywało się miejsce pobytu Kiszków w Kazachstanie.
Na stronie 410 tego zeszytu pod oznaczeniem 5080 można przeczytać, że znaleźli się w obwodzie Dżambulska, rejonie kordajskim, komitecie Kaskrajkom (to skrót od Kas – od nazwy miejsca, raj – to rajonowy, kom – komitet). Skrót ten oznacza, że Kiszkowie znaleźli się w miejscowości Kasyk, około 15 km na północny zachód od rejonowego miasta Kordaj.


Niestety nie wiemy ze 100% pewnością, w którym miejscu Józef Kiszko ówcześnie przebywał. List z tamtego okresu się nie zachował. Szukając powiązań pomiędzy miejscem ich pobytu, a rozmieszczeniem pułków Polskich Sił Zbrojnych w ZSRR, znalazłem jednostkę, w której najprawdopodobniej znalazł się Józef.
Był to 10 Pułk Artylerii Lekkiej 10 Dywizji Piechoty ppłk Leona Bukojemskiego-Nałęcza. Został on utworzony w miejscowości Ługowoje (Lugovoy), właśnie w obwodzie dżambulskim. W tamtą stronę wybrali się w podróż Kiszkowie, bowiem w pobliżu innych miejsc tworzenia zawiązków wojsk polskich nie było.
Na podróż zabrali zgromadzone jedzenie: trochę chleba (od czasu jak Józef opuścił rodzinę, nie mieli dostępu do chleba poza przydziałem) i kilka worków suszonych grzybów. Pierwsze 30 km pokonali w jeden dzień. Następne 100 km w dwa tygodnie. Szli razem z innymi cały czas pieszo do miasta Muraszy, do tej samej miejscowości, na której wysiedli z pociągu w 1940 r. Spali w przygodnych domach, stodołach i stajniach po drodze. Jak wspominali, zawsze będą pamiętać życzliwość tych ludzi. Byli bardzo biedni. Ich los niczym nie różnił się od ich własnego. Mogli ich nie wpuszczać do swoich domów, bo byli brudni i zawszawieni.
Na dworcu Kiszkowie czekali kilka dni, aż przyjdzie ich kolej odjazdu. Na wyjazd czekało bardzo dużo ludzi, gdyż brakowało składów i każdy chciał się wydostać z piekła. Gdy w końcu się doczekali, wsadzono ich do składu towarowego. W drodze wyczerpały się im wszystkie zapasy jedzenia. I znów byli głodni.
Podczas podróży zaczęli umierać ludzie. Najbardziej utkwiła im w pamięci umierająca dwuletnia dziewczynka, leżąca na rękach swojej mamy. Wyciągała rączki i szeptała „mamusiu daj papa (chleba)”. Do swojej śmierci nie mogli zapomnieć tego widoku.
Droga była bardzo długa. Kiszkowie jechali z Sybiru przez wiele rzek, przez góry pustyni i stepu przez miejscowość Kyzyłorda (Kyzyłkum), niedaleko miejscowości Dżambul (obecnie Taras). Ostatecznie znaleźli się w stolicy Uzbeskistanu, Taszkiencie. Tam było polskie przedstawicielstwo wojskowe. Zesłańcy spali tam wszędzie, gdzie było troszeczkę miejsca, by się położyć. Dobrze, że choć daleko od Syberii – było tam ciepło. W tym mieście powiększono skład pociągu. Zesłańcy otrzymali trochę chleba i sucharów dla starych, chorych i dzieci, by znów ruszyć w nieznane. Józef Kiszko znajdował się jednak nie w tym kierunku, w którym jechali. Cofnięto ich z powrotem i dojechali do miejscowości Dżambul.
Do nowego miejsca pobytu na zesłaniu docierali długo. Nie zdążyli się  spotkać z Józefem, bowiem udał się już z wojskiem polskim do Persji.

Wskutek powyższego, Kiszkowie musieli zostać w Kazachstanie, na obcej ziemi, do końca wojny. Jak się później także okazało, Józefa już nigdy nie zobaczyli. Po czasie otrzymali tylko list pożegnalny, dzięki czemu dowiedzieli się, że wyjechał. Dlaczego dopiero później?
Po pierwsze, Sowieci celowo rodzin wojskowych nie przekazywali zawiadomień bliskich o ich wyjazdach, by przypadkiem z nimi nie pojechali i nie stracić taniej siły roboczej. Po drugie, na miejsce rodzin polskich żołnierzy na polskich dokumentach wyjechali Żydzi z ZSRR. Uciekli oni potem z wojska polskiego podczas pobytu w Palestynie. A Sowieci pozbywali się kłopotu z nimi.

W Kordaju przypadkowo spotkali się z sąsiadką z Sybiru – panią Kruszyn, za której namową zgłosili się do brygadzisty kołchozu w sprawie pracy. Po rozmowie okazało się, że potrzebowali właśnie takiego pracownika, jakim był Stefan Kiszko. Potrafił układać lucernę w pryzmy i znał się bardzo dobrze na pracach polowych i naprawie urządzeń rolniczych. Był tak cennym pracownikiem, że polowy nie zgadzał się na przenosiny do innego kołchozu. Dzięki temu też został wypuszczony z więzienia za kradzież ok. 3 kg ziaren, zbieranych do rękawa podczas pracy w polu. Od ciężkiej pracy i niedożywienia nabawił się kurzej ślepoty.
Jak wspominali, zamieszkali w mieszkaniu przerobionym z części stajni. Ściany tego jednego tak naprawdę pomieszczenia były zrobione z powiązanej trzciny i pobielonej wapnem. Okno było małe i wyglądało jak to w kurniku.
Kiszkowie znaleźli się we wsi Karakonus (obecnie Masanczi), koło miasteczka Tokmok. Wieś ta leżała w dolinie, gdzie były cztery koryta rzek. Z tubylcami nie można było się dogadać ani po polsku, ani po rosyjsku. Kiszkowie zamieszkali pomiędzy zesłanymi w latach trzydziestych Ukraińcami z Ukrainy Sowieckiej. Pocieszeniem dla nich było to, że ci w tamtym czasie mieli gorzej, bo przywieziono ich w szczere pole i kazano mieszkać i pracować.
Cała rodzina pracowała, Maria przy nawadnianiu pól, a Katarzyna przy zbożu. Włodzimierz jeździł na koniu przy maszynie ze zbożem. Jednego razu od jazdy dostał wielkie pęcherze. Zgłosił brygadziście, że źle się czuje i nie może pracować. Dostał za to karę i przez trzy dni nie dostał jedzenia. Ich matka Zofia pracowała przy warzywach a także przy kurach. Przynosiła je na pola uprawne, by dziobały szarańczę. Zaletą jej pracy było to, że czasami przynosiła ich jajka.
W Kazachstanie Kiszkom również było ciężko, jak i pewnie większości Polakom, bo zdarzało się, że pracowali bez zapłaty, byleby mieć, co zjeść. Katarzyna Głowacka wspominała, że nawet nie było nawet komu się poskarżyć. Przydział za dniówkę to było 50 g ziarna!
W tym kraju, tak jak i na Sybirze, brakowało zesłańcom przede wszystkim żywności. Z głodu i chorób również umierali ludzie. Czasami otrzymywali otręby, z których rodzina piekła placki, rzadko kaszę. Kiedy i tego nie było, jedli makuch – wyciśnięte nasiona roślin oleistych, stanowiące paszę dla bydła.
Polegało to na tym, że najpierw moczono nasiona w wodzie, bo były twarde, a następnie tłuczono je młotkiem. Potem piekli z tego niesmaczne placki. Jednego razu sprzedali nawet sukienkę Katarzyny na zakup jedzenia. Tak było źle. Innym razem jej matka zamieniła kożuch na 32 kg ziemniaków i niosła je w worku na plecach 18 km byleby rodzina miała co jeść! 32 kg za kożuch to było jak na warunki kazachskie dużo.
Jak wspominali, miejscowi kierownicy w kołchozie byli wyjątkowo głupi. Pamiętali, że jak jednego razu wykosili kombajnami pole, to potem kazali wykopać wielką jamę w ziemi by je tam wysypać i przechować. A na wiosnę wszyscy byli zdziwieni, że zboże w ziemi zgniło.

Powrót do domu?
Gdy w dniu 08.05.1945 r. II wojna światowa się skończyła (choć nie w Polsce – bo podziemie niepodległościowe walczyło nadal z Sowietami i sprowadzoną przez nich bezpieką), pozwolono Polakom wracać do domu. Tylko tym z Kresów Wschodnich pozornie. Nikt nie wiedział, że Zachód sprzedał Polskę i oddał ZSRR polskie Kresy z Wilnem i Lwowem.
Tak więc Kiszkowie wracali do kraju, która tak naprawdę się nie odrodził (tylko nazywał się Rzecząpospolitą Polską, a władali nim Sowieci i ich poplecznicy) i to nie do domu, tylko na ziemie znajdujące się w jej nowych granicach. Nie leżał w nich Żuków ani Doliniany.
Kiszkowie nie pamiętają, kiedy podjęli się podróży do Polski. Wg archiwum Instytutu Pamięci Narodowej (IPN) ich zesłanie zakończyło się w czerwcu 1946 r. Wtedy to zakończył się najgorszy okres w ich życiu – okres zesłania. Czekała ich jeszcze tylko droga w nieznane i nowy okres w życiu.
Z Kazachstanu Kiszkowie, wyruszyli pociągiem przez Uzbekistan, Turkmenistan, przez góry Ural do Astrachania i dalej przez Wołgę i Saratow do stolicy ZSRR – do Moskwy.
Podczas przesiadki w tym mieście, dowiedzieli się, że nie wrócą do Żukowa, ale pojadą na Śląsk, ziemię przyznaną Polsce przez ZSRR, Stany Zjednoczone i Wielką Brytanię podczas wspólnych obrad w 1944 r. w Jałcie. Na tzw. Ziemiach Zachodnich miano przesiedlać Polaków z zabranych jeszcze w 1939 r. przez ZSRR Kresów Wschodnich. Stalin nie chciał wrócić do granic z 1939 r. i oddać Polsce ziemie zabrane po 17.09.1939 r.
Ponadto wskutek zdrady Rooseveta i Churchilla w Jałcie, Polska nie odzyskała niepodległości, ale dostała się pod wpływy sowieckie. Kraj, który był w obozie zwycięzców, miał czwarte siły zbrojne świata, nie splamił się współpracą z ani z III Rzeszą, ani z ZSRR, nie uczestniczył w zbrodniach wojennych, a wręcz starał się im przeszkodzić na miarę swoich możliwości, stracił niepodległość oraz połowę ziem na rzecz jednego z dwóch zbrodniczych krajów: ZSRR, z przyklaśnięciem mocarstw zachodnich.
Gdy przekraczali przedwojenną granicę Polski, wszyscy płakali i śpiewali „Mazurka Dąbrowskiego”. Jeszcze nie do wszystkich dotarło, że to nie jest jeszcze granica „nowej” Polski. Że to dalej zagranica. Jeszcze łudzili się, lecz nie dane im było wrócić do siebie. Czekała ich jeszcze długa podróż na Ziemie Zachodnie. Latem 1946 r. pociąg przywiózł ich do obozu przejściowego w koszarach wojskowych w Jeleniej Górze na Śląsku, skąd musieli sami sobie szukać miejsca na osiedlenie. Długo nie mogli go znaleźć.

W Jeleniej Górze Zofia Kiszko nawiązała kontakt ze swoją zamężną już siostrą, Agnieszką, która zamieszkała w Nowej Cerekwi pod Głubczycami na Opolszczyźnie. Okazało się, że mieszkańców wsi Doliniany osiedlono w tej wsi oraz w Kościerzycach pod Brzegiem. Dzięki temu dotychczasowi sąsiedzi mieszkali nadal koło siebie.
Wobec tego, że Kiszkowie znaleźli bliską rodzinę, postanowili do czasu znalezienia domostwa zamieszkać w domu Agnieszki (lub u Marii Besz) w Nowej Cerekwi i stamtąd dalej szukać budynku do zamieszkania.
Kiszkowie dopiero we wrześniu 1946 r. znaleźli opuszczony przez Niemców dom w wiosce obok Nowej Cerekwi – w Wojnowicach.
Początki na nowej ziemi były trudne. Kiszkowie przyjechali późno do Wojnowic, bo jesienią 1946 r. i nie mieli nic. Obszary poniemieckie były ogołocone z żywności i sprzętu przez Armię Czerwoną, która miała w zwyczaju wywozić wszystko, nie tylko to, co niemieckie do ZSRR. To, czego nie udało się im zabrać, rozgrabili szabrownicy ze środkowej Polski, którzy wyczuli możliwość wzbogacenia się niczyją własnością. Pola natomiast nie były obsiane.
Rodzina musiała na nowo układać sobie życie. Cała wieś żyła nadzieją, że kiedyś wrócą do domów. Dlatego w poniemieckich obejściach i w domach nic nie poprawiano, bo „na wiosnę pojedziemy do swoich domów na Kresach”. W tym czasie Zachód tylko łudził Polaków, że wybuchnie III wojna światowa. Okazało się, że granice z ZSRR zostały uszczelnione i zamknięte, zaś Polska nie odzyskała niepodległości, a więc tym bardziej nie mogła odzyskać Małopolski Wschodniej, gdzie leży Żuków.
I tak minęły lata aż nadzieja na powrót w rodzinne strony zupełnie zgasła. Polacy musieli pogodzić się z nową rzeczywistością i do niej dostosować. Trzeba było dalej żyć. Kiszkowie, choć chcieli wracać jak i inni, wskutek uwarunkowań niezależnych od nich, pozostali w Wojnowicach. W czerwcu 1946 r. zamknęli za sobą uchylone w dniu 10.02.1940 r. drzwi ich domu w Żukowie, by wtedy je zamknąć na zawsze.

Jak się dowiedzieli, po latach w Żukowie zamieszkali Ukraińcy, którzy zburzyli zabudowania, gdyż nie chcieli mieszkać w domach po Polakach. Murowana stodoła została rozebrana i postawiona na nowo przez Sowietów w utworzonym we wsi kołchozie. Tak więc w czasach współczesnych, jadąc do Żukowa czy Dolinian nie znaleźliby żadnych śladów po przodkach.
Samo miejsce na pewno nie przypomina już nic, z tego, co pamiętali Zofia i Stefan Kiszko, a dzieci, nigdy nie były na wschodzie, na swojej dawnej ojcowiźnie. Jak Włodzimierz mówił za życia: „Nie ciągnie mnie tam, bo i po co?”.
Wszyscy z rodziny już zmarli i poza Michałem oraz Józefem spoczywają na cmentarzu w Wojnowicach.

Zakończenie
Wspomnienie Włodzimierza (błędnie posługującego się po wojnie imieniem Władysław) ukazały się w wielkim opracowaniu pana Arkadiusza Szymczyny i pani Katarzyny Maler pod nazwą „Głubczyccy Kresowianie i Sybiracy” z 2015 r. Prowadzący z nim wywiad trafił na dzień, w którym ten był w pełni pamięci. Po prostu jednego dnia „wyśpiewał jak na spowiedzi” całe zesłanie, które, pokryło się z tym, co odtwarzałem i zbierałem latami. Przypomniał sobie również miejsca pobytu, które samodzielnie ustalałem, ale uważałem tylko za prawdopodobne. Uzupełnił zesłanie rodziny o inne nieznane mi wątki, a w niektórych miejscach dopowiedział wspomnienia Katarzyny. Tylko te dopisałem do „Zesłania rodziny Kiszków”. 
Swoistą kropkę nad „i” postawili pan Benedykt Pospiszyl wraz z panem Tadeuszem Isańskim.
Ten pierwszy, to potomek rodziny, która przebywała z Kiszkami w tym samym miejscu w Republice Komi w ZSRR. Pojechał w to miejsce. Będąc w Syktywkarze w siedzibie Biblioteki Narodowej uzyskał pomoc tamtejszych Rosjan w dotarciu do profesora Rogaczowa, twórcy 11 tomowego dzieła pn. „Pokajanie”. Ostatecznie wszedł w posiadanie V tomu zbioru, który dotyczy polskich zesłańców. Wymieniono w nim Kiszków a także dokładne miejsce ich pobytu w Republice Komi. Tak oto poznałem dokładne miejsce ich pobytu w tym kraju.
W określaniu miejsca przebywania Kiszków w Kazachstanie nieoceniona była pomoc pana Tadeusza Isańskiego. Pomógł mi w ustaleniu poprawnej pisowni miejscowości kazachskich. Doprowadził również do przekazania wspomnień Kiszków do Kazachstanu. Zachęcił również do złożenia ich w polskim Ośrodku KARTA.
To wszystko spowodowało, że zesłanie Kiszków musiałem napisać w zasadzie drugi raz od początku, ale tym razem bez niedomówień i niedociągnięć. Ich sprawę uznaję w końcu za zamkniętą.

Za zgodą Pana Szymczyny umieszczam wspomnienia Władysława (a właściwie Włodzimierza) Kiszko jako na zachętę do kupna dzieła „Głubczyccy Kresowianie i Sybiracy”.
Ze swej strony gorąco polecam tę książkę. Powinna ona się znaleźć na każdej półce potomka zesłańców. Opisuje ówczesną rzeczywistość taką, jaka była.
Jak pisze znany duchowny ks. Tadeusz Isakowicz-Zalewski: „Trzonem księgi są wspomnienia deportowanych na Sybir i do Kazachstanu oraz Kresowian, którzy wojnę przeżywali w swoich miejscach zamieszkania, a po wojnie różnymi drogami trafili do Głubczyc i okolic. W ten rejon przybyli Kresowianie ze wszystkich wschodnich województw. Każde z zamieszczonych wspomnień to moc cennych wiadomości o okupacjach, niszczeniu polskiego narodu i dźwiganiu się z wojennej poniewierki. Sybirackie świadectwa są poprzedzone wartościowym naukowym opisem sowieckiej okupacji, deportacji, zesłań i opuszczania „nieludzkiej ziemi”. Wyjątkowym walorem publikacji jest obfitość fotografii dokumentujących polską obecność na Kresach i powojenne życie ekspatriantów.”

Proszę również zapoznać się z opisem wycieczki Pana Benedykta Pospiszyla do Republiki Komi, zawartym w numerze 4 „Rzeczy Powiatowej Biuletynu Informacyjnego Samorządu Głubczyckiego” z 2018 roku. Na stronie 12 tego numeru, odnajdziecie Państwo mapę, a na niej zaznaczone miejsce zesłania właśnie rodziny Kiszków.
http://powiatglubczycki.pl/47/rzecz-powiatowa-biuletyn-informacyjny-samorzadu-powiatu-glubczyckiego.html

tutaj numer bezpośrednio do ściągnięcia:
Rzeczpowiatowa 4/2018

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *